Читать интересную книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 55

– Wzięli pana do psychicznych? Cholera… Przykro mi, że to przeze mnie. A tak w ogóle co słychać? Dalej pan skacze?

– Czasem pod koszem. Jestem wuefistą w ogólniaku. – Chwila przerwy z jakimś szelestem, może szeptami w tle. – Słuchaj, to nie moja sprawa, ale… Nie zabijaj go.

– Płacą dobrze? – Drzymalski jakby nie dosłyszał.

– W szkole? Cienko. A za te ćwiczenia… bo wygarnęli mnie jako rezerwistę, nie myśl, że się rwałem pod babską komendę… No, nieźle. Mam dostać dychę.

– Ze strzelaniem czy bez? – zapytał nieco ciszej.

– Nie chcę do ciebie strzelać. Ale to, co robisz, też mi się nie podoba. Długo jeszcze zamierzasz to ciągnąć?

– Zwycięstwo albo śmierć – zażartował. – Bez urazy, panie kapitanie, ale telefon kosztuje. No i muszę kończyć rozprawę.

– Panie Drzymalski. – Ten głos należał do kobiety, był miękki mimo powagi i jakby surowości. – Jeśli wolno… Niczego pan nie zyska, zabijając teraz Leszka. Zgnoił go pan i po raz kolejny wyszedł na dzielnego rycerza, pomagającego pokrzywdzonym dziewczynom. Lepiej tak to zostawić.

– To pani jest ta ładna?

Pięćset kilometrów dalej jasnooka kobieta obrzuciła nieokreślonym spojrzeniem stojącego obok mężczyznę. Nie odpowiedziała uśmiechem na jego blady uśmiech.

– Nie – powiedziała głośno i wyraźnie. – Po prostu w tej waszej speckompanii było trochę więcej rycerzy. Ale nie o mnie rozmawiamy. Daruje mu pan życie?

– To nie ode mnie zależy. Słyszała pani początek?

– Tak. Ma dziewięć punktów. Jeśli na tym poprzestaniecie, pan zachowa twarz, a on życie. I trafi przed prawdziwy sąd. Wykorzystywanie seksualne podwładnych to poważne przestępstwo.

– Aha. Gwałt też. Nie mówiąc o miażdżeniu czaszki kijami bejsbolowymi. Dam pani adres mojej rodziny; pogadacie sobie, ile polskie sądy wlepiają za takie numery.

Kobieta milczała parę sekund. Słuchaczom trudno byłoby się domyślić, że wykorzystuje tę pauzę, by porozumieć się wzrokiem z bratową rozmówcy.

– Tak się składa, że dzwonię prawie sprzed pana domu…

– Ja nie mam domu. Wasz rząd wykopał mnie z niego. Pisałem o tym do gazet, ale jakoś nikogo to nie zainteresowało. Widać mało medialny byłem. No więc teraz jestem trochę bardziej.

– Mówię o tym na kółkach. – Prychnęła cichutko przez nos i nagle w jej głosie pojawił się ton rozbawienia. – Swoją drogą to zrozumiałe, że rządowi nie na rękę ta pana historia. Wylatuje z własnego domu do barakowozu, a nazywa się ni mniej, ni więcej, tylko Drzymalski. A premier Bauer. Wyobraża pan sobie te wszystkie dowcipy?

Drzymalski potrzebował nieco czasu, by ochłonąć z wrażenia. Podobnie jak parę milionów słuchaczy.

– Panie kapitanie, ta kosa jest z wojska, czy może źle zrozumiałem?

– Dobrze zrozumiałeś. Ale chyba wiem, co masz na myśli… Słuchaj, Darek, jest tu twoja bratowa. Może zamiast brudzić sobie ręce tym popaprańcem, dopuścisz ją do anteny i dasz o wszystkim opowiedzieć? O to ci chyba chodzi, między innymi? Żeby się ludzie dowiedzieli?

* * *

Jesteś pewien? – Mężczyzna w roboczym kombinezonie posłał zafrasowane spojrzenie siedzącemu w głębi furgonetki koledze. Tamten skinął obciążoną słuchawkami głową. Technik wzruszył ramionami, odchylił szerzej stalowe drzwiczki skrzynki rozdzielczej i ostrożnie wsunął do środka końcówki kabli.

Rozdział 19

Żabicki uciszył go gestem uniesionej dłoni, wskazał fotel. Nie sprawdzając, czy oferta zostanie przyjęta, otworzył barek.

– Nie piję w pracy – rzucił ponuro Kostek. Z fotela jednak skorzystał.

– Już nie w pracy. – Żabicki otworzył butelkę, nalał. – Nie gap się tak. Nie masz się czuć odwołany. Po prostu zdejmuję cię z dyżuru.

– Na żarty ci się zebrało?! Ten facet już pewnie nie żyje!

– Ustalmy jedno. – Włożył szklaneczkę w dłoń Zdrzałkowicza. – Wcale mi nie do śmiechu. I mam nadzieję, że też się nie będziesz śmiać, kiedy ci powiem, że był u mnie szef związków z poważnym ostrzeżeniem. Łamię kodeks i przeciążam cię ponad ustawowo przyjęte normy.

– Ty już…? – Kostek znacząco uniósł szklankę. – Czy może on?

– Zejdź z obłoków, Kostek. Wiesz, dlaczego nie kazali mi cię od razu zawiesić? Bo jak ogłuchły telefony, nie zacząłeś krzyczeć w eter o sabotażu i kneblowaniu ust mediom.

– Wygląda, że powinienem.

– Nie wiem, na co wygląda. Najpierw sam wielki szef opieprzył mnie, że dopuściłem do tego linczu, potem Ziętarski, bo zdjęliśmy Drzymalskiego i narażamy rząd na atak pod hasłem „cenzura wraca”. Wcale się nie zdziwię, jak się okaże, że to naprawdę była awaria.

– Nie obrażaj mojej inteligencji, dobrze? Właśnie mieliśmy się dowiedzieć, o co Drzymalskiemu chodzi, a tu pstryk – telefony się popsuły. Ojejku, a to pech. Przepraszamy państwa i w zamian proponujemy reklamę TP SA.

– Są awarie i awarie. Pomyśl: przecież Drzymalski nadal jest w grze, może pisać setkami listy i słać gdzie popadnie. Więc wcześniej czy później któryś zostanie opublikowany, w Internecie choćby. To tylko kwestia czasu i rząd o tym wie. Zresztą już teraz większość rozgłośni i gazet ma tekst tego sławnego ultimatum. Milczą, bo UOP prosił. Nie żądał, ale właśnie prosił. Argumentując, że w razie jakichś komplikacji mogą zostać oskarżeni o różne paskudne rzeczy.

– Na przykład?

Żabicki wypił spory łyk wódki, skrzywił się.

– On chce głów, Kostek. Mówię o Drzymalskim. Cała kupa facetów z Leska i okolicy wykręciła jego rodzinie kilka paskudnych numerów. Rząd ma doprowadzić do ich osądzenia i ukarania.

– No i…?

– Ci goście są pośrednio odpowiedzialni za śmierć prawie dwustu ludzi. To z tysiąc potencjalnych mścicieli. W takim gronie niemal na pewno znajdzie się ktoś, kto postanowi ukarać będących w zasięgu. Drzymalski nie jest. Wyobraź sobie, że mówimy, kto i jak skrzywdził Drzymalskiego i że temu komuś potem wsadzają nóż albo palą dom. Mamy oskarżenie o pomoc w przestępstwie.

– Ale pieprzysz. Po tych wszystkich latach wywlekania brudów nagle media zrobiły się takie strachliwe?

– Kostek, dwieście osób zginęło. Kraj jest u progu stanu wyjątkowego. Ktoś musi za to beknąć. Szykuje się trzęsienie ziemi w polityce. SLD może przestać rządzić. Pamiętasz Włochy? Cała klasa polityczna poleciała, bo ludzie zdali sobie sprawę, że to jedna banda równo obciążona grzeszkami. Drzymalskiego życie kopało po tyłku pod rządami wszelkich możliwych partii. Myślisz, że stary tłumaczył się przede mną? Guzik! Polecenie i koniec. Nie wiem, czym go wzięli, ale wiem, że on tu rządzi. W innych redakcjach jest pewnie podobnie, więc nie ma co podskakiwać, jak się chce pracować w zawodzie.

– Ale to się właśnie nazywa cenzura.

– Nie, Kostek. Cenzura to była za komuny. Teraz jest chłodna kalkulacja potencjalnych zysków i strat. Jeśli wszystkim wyszło, że lepiej zostawić tę sprawę, to i ja zostawię.

Zdrzałkowicz uniósł szklankę i opróżnił jednym haustem.

– Mogliśmy uratować ludzkie życie. – Dźwignął się. – Nadal możemy. Sieci komórkowych, póki co, nie gnębią awarie. Wystarczy, że…

– Nie – powiedział spokojnie Żabicki.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

– Wiesz, co robisz? Rozwalasz stację. Nie jesteśmy płytoteką. Nasi słuchacze trochę myślą. Wydaje ci się, że uwierzą…

– Daj spokój, Kostek. Idź, prześpij się, dobrze ci to zrobi. Bo i twój wizerunek się sypie. Przestajesz być bezstronny.

* * *

– To chyba wszystko – mruknęła Iza, ledwie Kiernacki z Baśką ułożyli Mirka w łóżku. Widząc zdziwione spojrzenie mężczyzny, dodała tonem usprawiedliwienia: – Dość narozrabialiśmy. Pani Barbara ma nas pewnie po dziurki w nosie.

Drzymalska sprawiała wrażenie kogoś, kto nie usłyszał. Pochylona nad łóżkiem, poprawiała poduszkę. Kiernacki starał się nie patrzeć w tamtą stronę, podobnie jak przedtem, podczas jazdy, uciekał wzrokiem, by nie oglądać przetaczającej się z boku na bok, obciągniętej skórą czaszki. Było znacznie gorzej niż wczoraj: wtedy nie musieli zaglądać w przerażająco puste oczy żywego manekina, doskonale bezmyślne, a przecież wciąż ludzkie. Kiedy go nieśli przez przedmuchiwaną wieczornym wiatrem łąkę, zaczęły łzawić.

Rozumiał Izę. I prawie dał się skusić.

– Poradzisz sobie? – zapytał cicho. Baśka odwróciła się i skinęła głową z roztargnieniem.

– Dziękuję. Pożegnajcie ode mnie Krzyśka.

– To ten kierowca? – nie zrozumiał Kiernacki.

– Dopierała – mruknęła Iza. Obrzuciła gospodynię uważniejszym spojrzeniem. – Nie ma sprawy. To dobranoc.

– Moment. – Kiernacki sięgnął po krzesło i usiadł na nim okrakiem, kładąc łokcie na oparciu. – Jak już tu jestem, chciałbym się dowiedzieć, o co w tej wojnie chodzi.

* * *

– A oni sami nie mogą? – Nadinspektor Janiak, szef mazowieckich policjantów, wrzucił kolejną pastylkę do szklanki. Czuł, że jego wrzód nie zadowoli się zwykłą dawką. Po zafundowanym władzom szoku Janiak dostał potężne posiłki i musiał łamać sobie głowę nad ich sensownym wykorzystaniem. Kiedy już przez to przebrnął, zbieg pojawił się na Mazurach i setki ludzi zaczęły odpływać do sąsiednich województw, zastępując problem nadmiaru problemem niedoboru. Sejm dołożył swoje, domagając się czterystu funkcjonariuszy do bezpośredniej ochrony budynków i dwóch tysięcy z przeznaczeniem na eskortę dla posłów podróżujących. Senatorowie, chwalić Boga, póki co kłócili się, ilu gliniarzy należy im się jako przedstawicielom izby, bądź co bądź, wyższej – chwilowo nie sformułowali więc żądań. Szef logistyki od rana gnębił Janiaka skargami na pustki w kasie i niemożność zakupu paliwa. Radiowozy, zwłaszcza te posyłane w okolice kompleksów leśnych albo w pojedynkę, gnębiła prawdziwa plaga awarii, a w miasteczkach, ogołoconych z nadwyżek sił interwencyjnych, z dnia na dzień o dziewięćdziesiąt trzy procent wzrosła liczba włamań i kradzieży samochodów. Podziemie jak zwykle szybciej i lepiej rozpoznało nową rzeczywistość i ktoś zdążył zauważyć, że pobieżne kontrolowanie co drugiego pojazdu – paradoksalnie – sprzyja przerzucaniu trefnego towaru na drugi koniec kraju.

A teraz jeszcze to.

– Wojsko nie ma takich uprawnień. Nawet żandarmeria, a ci są z łączności. Ich dowódca mówi, że mogą wejść przez mur, ale tylko z policją.

– Przez mur?! – zagrzmiał w słuchawkę. – Co on, drugiego „Wujka” chce urządzić?! Ani mi się ważcie wchodzić do klasztoru na chama!

– No przecież wiem… Ale cisną nas z centrum dowodzenia, panie inspektorze. Póki nie dostaną aparatu do ręki i nie sprawdzą numeru…

– Dobra, dobra, nie wymądrzaj się. Nic nie poradzę. Pogadaj z siostrami, powiedz, że pertraktujemy z biskupem i lada chwila dostaniemy pozwolenie na wejście. Niech się pochowają w celach czy gdzie im tam pasuje… Chociaż teraz, jak telefon zamilkł, to guzik da. Całe godziny trzeba go będzie szukać.

– To co, odpuszczamy? – w głosie oficera pojawiły się nutki nieśmiałej nadziei.

– A co, robota ci obrzydła? Masz iść tropem tak szybko, jak tylko prawo pozwala. Rozumiemy się? Tak, żeby potem nikt nie mógł się przyczepić do jednego słowa raportu.

– No, nie wiem… Właśnie dzwonił Drabiak. Podobno nie mogą złapać biskupa.

– Jak to: nie mogą?! Ktoś w kurii musi wiedzieć! To biskup, a nie jakiś wagarujący kleryk!

– Wiedzieć pewnie wiedzą, ale sam pan komendant powiedział: to biskup, nie kleryk. A mamy sobotni wieczór. Może jednak… Mamy wszelkie możliwe podkładki. I zagrożenie życia, i konieczność zapobiegania przestępstwu… nikt nie powinien się czepiać.

– Wiesz co? Idiota jesteś. Ci, co wpadli do „Wujka”, też to robili legalnie. I jak na tym wyszli? Masz mieć zgodę biskupa, rozumiesz? Choćby to miało trwać do wakacji.

* * *

– Wszystko zaczęło się od tego, że teść wziął kredyt. Pod sam koniec Peerelu. Mnóstwo ludzi się wtedy nacięło, niekoniecznie głupich czy niefrasobliwych. Był naprawdę dobrym gospodarzem, więc jakoś przeżył balcerowiczowski szok, ale potem już nigdy nie stanął na nogi. Wszystko się zmieniło, cała ekonomia…

– O ile to można nazwać ekonomią – wzruszyła ramionami Iza. Kiernacki posiał jej wymowne spojrzenie. – No co? Nie powiesz, że to miało coś wspólnego z racjonalnym gospodarowaniem.

– Nie. Powiem ci: milcz, kobieto.

Zaczerwieniła się, lecz usta zacisnęła posłusznie w wąską kreskę. Baśka uśmiechnęła się nieznacznie.

– W porządku. Ja też w ogólniaku nosiłam opornik. Żeby śmieszniej było, cała rodzina, może Darka wyłączając, sama sobie wygłosowała kapitalizm. Teść, Mirek, u mnie w domu wszyscy… Wściekałam się, że nie mam osiemnastki i nie mogę przywalić czerwonemu. Przeszło mi dopiero po studiach, jak zaczęłam uczyć głodne dzieci. Też zresztą nie od razu. Najpierw myślałam, że po prostu mają ojców pijaków. Albo zwyczajnie udają, w ramach uprawiania lewicowej propagandy.

– Nie jesteś stąd? – domyślił się Kiernacki.

– Spod Rzeszowa. Też ze wsi, więc się nie pocięłam, jak mnie tu Mirek przywiózł pierwszy raz. Właściwie fajnie nam się żyło. Kocham las. Zwłaszcza po paru godzinach spędzonych z bandą rozwrzeszczanych dzieciaków. Póki pracowałam, przyjemnie było tu wracać, łyknąć ciszy… Ale teraz, jak widać, nie pracuję. Kiedy się już wszystko zawaliło, żyliśmy z mojej pensji. Jak się ma małe wymagania, to można tak do końca świata, więc Lewandowski skorzystał z reformy oświaty i załatwił zamknięcie naszej szkoły. Zaczął delikatnie: od nacisków na dyrektora. Ale szef był w porządku, bronił mnie, no i cała szkoła poszła w diabły.

– Ktoś doprowadził do likwidacji szkoły, żeby panią…? – W głosie Izy krył się bezmiar niewiary czy wręcz otwartej negacji.

– Z armaty do wróbla, co? Ale to cudza armata, społeczna, więc niby czemu nie? Strzał nic nie kosztuje. W całej Polsce radni walą z takich armat. Sejm pisze ustawy pod konkretnych ludzi, rząd wprowadza cła, żeby pan Grabek konkurencji nie miał w żelatynie… Więc czemu nie?

Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, a Kiernacki zastanawiał się, w którym momencie stało się jasne, że nie będą przyjaciółkami.

– Lewandowski to ten…? – nie miał odwagi dokończyć.

– Mówię o ojcu. Nie, on mnie nie gwałcił. To nie ten typ łajdaka. Intrygi, łapówki, łganie w żywe oczy – to owszem. Ale nie przemoc. Za to synalek… Gówniarz od małego przywykł do bycia królewiczem. Ale po kolei… Ten dług z czasów Mazowieckiego ciągnął się za nami i zawsze żyliśmy na styk. Teść zresztą powolutku spłacał dług, więc bank kredytował. Głównie dlatego, że nie miał interesu w nasyłaniu komornika. To Bieszczady, stolica polskiej nędzy. Jak ludzie u nas choć część zobowiązań płacą, to już się ich szanuje. Ale kiedy Darek zawitał tu na stałe i dogadali się, że spróbują razem, we trzech gospodarować, pieniądze zrobiły się bardziej potrzebne. My dziecko planowaliśmy. Darek warsztat rozkręcał, ryby chciał hodować… Po tamtej stronie domu jest taka niecka, spora, gdyby ją wypełnić wodą z potoku… Wtedy chyba po raz pierwszy wkurzył się na władze. Chciał to załatwić legalnie, poszedł do gminy i zaczęło się… Na każdy papierek – pół roku czekania. Albo łapówa. A papierów z tysiąc powymyślali. Jak go wójt do Warszawy zaczął posyłać, do Ministerstwa Ochrony Środowiska, to trzasnął drzwiami i dał sobie spokój. Wziął pług, przeciągnął bruzdę, a kiedy na wiosnę wylało, woda sama spłynęła do niecki. Na narybek pieniędzy nie było, ale przynajmniej pola nam nie podtopiło, zbiory mieliśmy jak nigdy. Gmina oczywiście nasłała policję, ale że znaleźli dół z wodą po powodzi, ciężko było coś udowodnić. Sprawa w sądzie utknęła, do tej pory się procesujemy… Ale ogólnie to był marny rok. Darkowi warsztat nie wypalił. Okazało się, że ludzie są za biedni, by remontować samochody po legalnych cenach, a na czarno się nie dało, bo przez ten cholerny staw nachodzili go różni kontrolerzy. Ja byłam w ciąży, ginekolodzy głowami kręcili, mnóstwo pieniędzy na leczenie szło, do pracy nie mogłam chodzić… Bałam się, że wylecę, jak się to na miesiące przeciągnie. Więc któregoś dnia Darek przyszedł i mówi, że jedzie zarobić parę dolarów. Gdzie, jak, co? A on nic, uśmiecha się po swojemu i już go nie ma.

1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 55
На этом сайте Вы можете читать книги онлайн бесплатно русская версия Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.

Оставить комментарий