Читать интересную книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 ... 55

Czernik poruszał jakiś czas ustami i Klaudii przemknęła myśl, że może napluć prześladowcy w twarz.

– Pracuję – ograniczył się do warknięcia. Drzymalski zmrużył nieznacznie oczy, nie gubiąc przyklejonego do ust uśmiechu. – Jestem kierownikiem działu w supermarkecie.

– I zarabiasz…?

– Co to ma do rzeczy? – w jego tonie strach zmagał się z otwartą wrogością.

– Ustalam okoliczności łagodzące. Klaudia na przykład jest u was ekspedientką. Dobrze mówię? – zerknął do tyłu. – Nie kiwaj głową. Słuchacze cię nie widzą. Czego, nawiasem mówiąc, powinni żałować. Klaudia ma… no, jest trochę starsza od Leszka, ruda, szczuplutka i bardzo ładna. Ubranie klasy lumpex, zero makijażu, na palcu ślubna obrączka. Nie wiem, czy to istotne dla sprawy, ale wygląda na kogoś, kto ostatnio płakał. Chyba że to uczulenie na kosmetyki. Więc jesteś ekspedientką w tym supermarkecie, tak?

– To znaczy… Teraz przenieśli mnie na magazyn… Ale byłam kasjerką.

– Ile zarabiasz?

Zanim zadzwonił do radia, wypytał ich o wszystko, więc teraz było trochę łatwiej. Wśród jej znajomych Trójka nie była zbyt popularna, ale w tej chwili słuchało jej pół Polski. Zaczynała dygotać, kiedy tylko otwierała usta.

– Na rękę, z rodzinnym to będzie… no, sześćset dwadzieścia. To znaczy… z nadgodzinami.

– Masz męża, tak? I to nie jest Leszek? – Skinęła głową, jednak tym razem nie upomniał jej. – Dzieci?

– Mamy córeczkę. Niedługo skończy sześć lat.

– Cienko. Jedno dziecko. Nie studiowałaś, prawda? Miałaś sporo czasu na drugie. Przepraszam, że tak z butami… Ale sądy takie są. Coś o tym wiem. Moją bratową w sprawie o gwałt przesłuchiwano w sali pełnej kumpli gwałcicieli. Obrońca pięć razy pytał, czy jest pewna, że sprawcy mieli prezerwatywy i jak może się przy tym upierać, skoro zawiązali jej oczy. „Taką ma pani praktykę? No proszę! A podobno co niedzielę chodzi pani do kościoła”. – Przerwał, chyba zły na siebie z powodu nadmiaru przepuszczonych do głosu emocji. – No, nie o tym… Dlaczego nie macie więcej dzieci, Klaudia?

– Nie stać nas – powiedziała cicho. – Mieszkamy przy teściach, w jednym pokoiku… Wie pan, jak to jest. A mała choruje. Pół pensji na leki idzie. Gdyby nie rodzice, to nie wiem…

– Mąż ma pracę?

– Nie. – Odetchnęła głęboko. – Musimy o tym wszystkim…?

– Nie musimy – powiedział spokojnie. – Ale pomagałaś Leszkowi. Próbowaliście mnie zatrzymać pół kilometra od policyjnej blokady i wystawić na odstrzał. Za coś takiego na wojnie dostaje się kulę. Bez względu na płeć.

– Zabije nas pan? – W wyobraźni umarła już z tuzin razy. Może dlatego względnie łatwo przychodziły jej takie pytania.

– To psychol – nie wytrzymał Czernik. – Myślisz, że po co się w to bawi?

– Za obrazę sądu otrzymujesz pierwszy punkt karny. Ostrzegam: w moim kodeksie za dychę dostaje się kulkę. Za odmowę zeznań też są punkty karne. Więc jeszcze raz: ile zarabiasz w tym supersklepie?

– Netto… nie pamiętam dokładnie…

– Oho, kawałek jak z polityka. To nie ja, to żona, tak? I nie dla pieniędzy, tylko dla narodu? Przykro mi, Leszek. Wkurwiłeś mnie. Zawsze mi się nóż w kieszeni otwiera, jak słyszę to ich gadanie o braku zainteresowania forsą. Drugi punkt karny. Mów dalej.

– Cztery dwieście.

– No i widzisz? Przypomniało się. To dlatego, że nie masz żony? Pytanie do słuchaczy: czy nie lepiej byłoby wybierać do władz kawalerów? Przynajmniej chodzą po ziemi… Kogo utrzymujesz z tych czterech dwustu?

– Jeszcze się nie ożeniłem.

– Czyli siebie samego. Niedobrze. Nie jestem na bieżąco, ale średnia płaca to coś koło dwóch tysięcy, tyle że brutto. I dwóch na trzech pracujących zarabia poniżej średniej. Czyli, jak by nie patrzeć, jesteś finansowa elita. Nie umarłbyś z głodu bez tych czterystu tysięcy za moją głowę.

Czernik zawahał się. Mógł milczeć, wybrał jednak odpowiedź.

– Ja nie dla pieniędzy… Mnóstwo ludzi zabiłeś. Dzieci, kobiety…

– Nie dla pieniędzy? Powiedzmy, że wierzę. Więc dlaczego?

– Przecież mówię… Chciałem ratować ludziom życie.

– Narażałeś się dla całkiem obcych ludzi? Państwo tego nie widzą, ale Leszek właśnie kiwa głową. No cóż. Jak rozumiem, poglądy ci się od tamtej pory nie zmieniły? Pięknie. Wobec tego przeprowadzimy mały test. Klaudia, co to jest?

– No… telefon. Komórka.

– Brawo. Ale nie taka sobie zwykła. To detonator. Mam tu zakodowane kilka numerów innych telefonów, podłączonych w tej chwili do ładunków wybuchowych. Włączamy pamięć… o, już. Od tej chwili naciśnięcie niektórych klawiszy robi bum gdzieś w Polsce. Może nikogo nie zabije, ale może i zabije. Teraz kładziemy telefon przed Leszkiem. Zadanie jest proste: wkładam ci długopis w zęby, a ty naciskasz dowolny numer. Zauważ, że może ci się udać. Jeśli dobrze pamiętam, trzy się zwolniły. Może nikogo nie skrzywdzisz. Ale masz tu też na przykład śliczną bombkę schowaną w płockiej rafinerii… Wiesz, jak wygląda płonąca rafineria? Aż strach mówić. Mamy sobotę, więc usmażysz trochę mniej ludzi – ale jednak. Oczywiście możesz pozostać konsekwentny i odmówić. Wówczas ja rzucę tą oto monetą. Orzeł oznacza twój odlot do nieba. Zrozumiałeś zasady?

– Ty… – Czernik popisał się refleksem i nie dokończył.

– Możemy nie grać – oznajmił łaskawie Drzymalski. – Ale to będzie oczywisty dowód rozmijania się z prawdą. To jak: moneta, długopis czy dwa punkty karne?

– Dwa?

– Marnujesz mój czas, a policja szaleje. Pośpiesz się, bo dorzucę…

– Niech będą punkty – mruknął Czernik.

– No, no… Masz już cztery, wiesz? Prawie w połowie jesteś martwy. Na pewno tego chcesz?

– Na pewno!

– Nie krzycz. To sąd. – Drzymalski zrobił krótką przerwę. – Kiedy was spotkałem, bawiliście się w partyzantów. Ale nie po to przyjechaliście do lasu, prawda? Niosłeś koc, a Klaudia ma tu torbę z różnymi… – nie dokończył. – Co to miało być? Randka w wydaniu dla dorosłych?

Klaudia spoglądała z nadzieją na Czernika. Nie oczekiwała od niego otuchy. Chciała po prostu wiedzieć, jakie w nim budzi emocje. Dać mu szansę, gdyby znalazła w rozbieganych oczach coś zbliżonego do prośby albo skruchy.

Nie spojrzał do tyłu. Głupi drań.

– Ja też…? – uśmiechnęła się blado do wpatrzonego w nią Drzymalskiego. – Też za dziesięć punktów?

– A co, chcesz trochę pokłamać? Nie, Klaudio. Jestem staroświecki. Rozstrzeliwanie kobiet mnie nie pociąga. Wolałbym, byś się wytłumaczyła z tego, co robiłaś. Ale nie kłam.

– Nie chcę o tym mówić – powiedziała trochę płaczliwie.

– Mleko już się rozlało. Dużą macie słuchalność, panie Kostku?

– Sporą – rozległ się poważny głos Zdrzałkowicza. – Jeśli wolno… Mógłby jej pan nie męczyć? Chyba wszyscy zrozumieliśmy, w czym rzecz. To zaczyna być okrutne.

– Sąd ma za zadanie ustalić fakty bez żadnych niedopowiedzeń. Sam pan powiedział: wszyscy zrozumieli. Mamy koc, odludne miejsce i dwoje młodych, o torbie nie wspominając. Kończę na tym etapie i połowa Polski ma Klaudię za puszczalską, żeby gorzej nie powiedzieć. Matka, żona… Jak znam rodaków, to na niej powieszą wszystkie psy, a nie na jurnym kawalerze. Problem w tym, czy słusznie. Kawaler ma święte prawo ciągnąć mężatki na koc, ale pozostaje kwestia metod. Nie widzi pan jej twarzy, a ja widzę. Może marny ze mnie ekspert, ale to nie są oczy zakochanej kobiety. Czy chociaż dobrze się bawiącej. Mam rację, Klaudio? Przyjechałaś tu puszczać się dla przyjemności?

– Dlaczego pan mi to robi? – pociągnęła nosem, wycierając łzy związanymi rękoma. – To takie zabawne? Rozwalać komuś rodzinę?

– Z kasy trafiłaś do magazynu. Krótko mówiąc: dźwigać worki. To nie awans, prawda? Leszek, co jest u was niżej niż magazyn? Bruk, tak?

– Ja jej nie… Nie dawała sobie rady. Były skargi, nie mogłem… To dyrektor…

– Rozumiem. Marna pracownica, nie przykłada się, ale ambicje ma duże, więc co robi? Skacze ochoczo szefowi do łóżka. Samo życie. Tak z wami było, prawda?

Czernik milczał jakiś czas.

– No… może nie całkiem… Nie chodziło o pieniądze czy awans. Po prostu… no wie pan. Wpadliśmy sobie w oko. Nikt nikomu niczego nie obiecywał. Klaudia nie jest żadną… to porządna dziewczyna.

– Ty skurwysynu… – Nie krzyczała tylko dlatego, że emocje trzymały ją za gardło jak stalowe kleszcze. – Skargi? Dyrektor, tak? W oko mi wpadłeś? Ty gnoju zawszony…

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że Leszek nadużył stanowiska, by zdobyć ukochaną kobietę? – oburzył się fałszywie Drzymalski.

– On i kochanie? Niech mnie pan nie rozśmiesza! Rżnie wszystko, co chodzi po sklepie i nosi spódnicę! Te starsze i brzydsze po trochu pozwalniał, żeby dla młodych dup zrobić miejsce, dla świeżego towaru! Na co się gapisz, bydlaku? Może nie?

– We łbie ci się pomieszało, ty…!

– Powiedział, że wylecę, jak z nim na daczę nie pojadę! I bym wyleciała! Nie ja pierwsza i nie ostatnia! Pomieszało się?! A Anka Sochacka to co? A…

– Bez nazwisk, jesteśmy na antenie – upomniał Drzymalski.

– Jaka ja durna byłam… Nie chciałam wierzyć, w głowie mi się nie mieściło… Ma forsę, świetną pracę, samochód… Mógłby mieć dziewczyn jak… Myślałam: plotki. Że jak zwalniają, to ze złości jedna z drugą takie rzeczy opowiada… Że to dlatego, że go nienawidzą. Bo cię nienawidzą, palancie! Nie gap się tak, nie rób zdziwionej miny! Myślisz, że co?! Jak szmatami pomiatasz; byle co i krzyk, fora ze dwora! W łyżce wody by was wszystkich, całą zasraną bandę krawaciarzy…

– Klaudio, ludzie słuchają – powiedział z wyrzutem Drzymalski.

– A niech słuchają! Przedtem to chociaż za związki się wylatywało, jak się ktoś zapisać próbował! A teraz co? Dupy nie dałaś? Trzeba było dać, praca to praca, mąż nie musi przecież wiedzieć! Poszłam do niego, mówię, że z jednej mojej pensji i renty teścia pięć osób musi wyżyć, proszę, błagam, a ten…

– Już dobrze, wystarczy. I nie płacz. Było, minęło, a na daczę nie dojechaliście. Umówmy się tak. Powiesz mi, ale na ucho, co to za sieć, ten wasz market. Za to, że na ucho, dyrektor sieci zaangażuje cię na stanowisko Leszka. Powiedzmy: z dwudziestoletnim kontraktem. Jutro podpisze u notariusza odpowiedni dokument. W razie zwolnienia, mniejsza o powody, mają ci wypłacić całe dwudziestoletnie pobory. Alternatywa jest następująca: zaczynam uprawiać antyreklamę waszej firmy. A słuchalność mam ostatnio niezłą. No i biorę ją na muszkę. Wpadający przez dach granat moździerzowy to marna promocja, prawda? Klienci potem mogą nie wrócić. Straty nieporównanie większe od… Zaraz, ile tego będzie? Dwadzieścia lat razy dwanaście, razy cztery dwieście… Leszek, jesteś pewnie po marketingu czy innej ekonomii… policz, co? Masz minutę. Jak zdążysz, nie będzie punktów karnych. Ale jak nie, to znaczy, że robiłeś szefów w konia. Przepłacali cię. Za nasze, klientów, pieniądze. Czas, start.

– Ty kutasie…

– Obraza sądu. Piąty punkt karny.

– Rozwalą cię, czerwona świnio! Jesteśmy pod Szczytnem, zabrał nas spod samej…!

– A prosiłem, prawda? Żadnych informacji. – Parę milionów wpatrzonych w radioodbiorniki ludzi usłyszało ze zdumieniem spokojny, ani trochę nie podniesiony głos Drzymalskiego. – Przecież to nic innego, jak następny akt szpiegostwa. I co ja mam z tobą zrobić? Ani odrobiny skruchy, prawdziwy fanatyk. Należą się dwa punkty karne. I dwa za to, co robiłeś tym dziewczynom. To razem dziewięć. Postaraj się z tymi rachunkami, bo głupio by było tak za matematykę…

* * *

– Chyba pan żartuje – powiedziała zimnym tonem kobieta w habicie.

– Nic nie poradzę, proszę pa… to znaczy siostro. – Oficer rozłożył bezradnie ramiona. – Sprawdziłem trzy razy. To u was. Pewnie wlazł przez mur i gdzieś w ogrodzie…

– Przykro mi.

– Ale od tego zależy życie ludzkie. Jeśli szybko znajdziemy ten drugi telefon…

– Przykro mi – dobiegł zza okutej furty pełen chłodu głos.

– Nie rozumie siostra? Mamy minuty, by ustalić, skąd dzwoni!

– A pan nie rozumie? To klasztor, nie centrala telefoniczna. Z Bogiem. I żegnam.

* * *

– Zabije go – stwierdziła Iza beznamiętnym tonem eksperta.

– Dobrze się bawi – powiedział niepewnie Kiernacki. – Może po prostu…

– Zabije go – powtórzyła twardo. Stali we czwórkę wokół zamienionego w radioodbiornik komputera, od czasu do czasu wymieniając pełne niedowierzania spojrzenia. – Musimy wkroczyć. Gorzej już nie będzie.

Kiernacki, lekko spanikowany, patrzył, jak schyla się i uruchamia tryb nadawania.

* * *

– Czas minął. I jak, Leszek? Policzyłeś?

Klaudia zdążyła. Dwieście czterdzieści miesięcy. Razy cztery, to dziewięćset sześćdziesiąt tysięcy. Jedna piąta z tysiąca razy dwieście czterdzieści, czyli dzielenie przez pięć, to daje czterdzieści i osiem… dodać… zaraz, ile to było…? Ostatecznie wyszedł jej milion i osiem tysięcy. Nie wiedziała, po co to robi. W ogóle nie kojarzyła tych liczb ze swoją osobą; były czystą abstrakcją.

Naprawdę to zrobi? Zabije Czernika? Chciała tego?

– Coś koło… – W pierwszej chwili nie zrozumiała. Głos Leszka drżał, łamał się. – Milion?

– Mnie pytasz? – zdziwił się Drzymalski. – Mnie do policji nie wzięli, bo maturę sobie darowałem po technikum. A z wojska wywalili jako mało rozwojowego. Tak w opinii stało: „żołnierz mało rozwojowy, nie zaleca się przedłużenia kontraktu”. Co prawda nie o to poszło, ale dokument jest dokumentem, prawda? Czyli tępy ćwok ze mnie. Jakbym liczył szybciej od pana magistra, tobym sklepowe panienki przelatywał i cztery dwieście trwonił, a nie wojował z Rzeczpospolitą.

– Jest tu ktoś, kto chce z panem pomówić – rozległ się głos prowadzącego audycję. Czy raczej: słuchającego audycji. – Pani porucznik, proszę.

Drzymalski posłał telefonowi zdziwione spojrzenie.

– Pani? Chyba nie naślecie na mnie jakiejś przemądrzałej okularnicy od czubków? Ładna chociaż ta pani psychiczna?

– Ładna. – Nowy męski głos. – Czołem, zbóju. Ile na fali?

Klaudia spostrzegła, że twarz Drzymalskiego tężeje w grymasie niedowierzania.

Dopiero po paru sekundach znów był sobą.

– No nie, jeszcze i… – urwał. – To pan kapitan?

– Ja. Przydzielili mnie do porucznik Dembosz w charakterze asystenta. Mamy cię namówić, żebyś przestał.

– Wzięli pana do psychicznych? Cholera… Przykro mi, że to przeze mnie. A tak w ogóle co słychać? Dalej pan skacze?

– Czasem pod koszem. Jestem wuefistą w ogólniaku. – Chwila przerwy z jakimś szelestem, może szeptami w tle. – Słuchaj, to nie moja sprawa, ale… Nie zabijaj go.

1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 ... 55
На этом сайте Вы можете читать книги онлайн бесплатно русская версия Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.

Оставить комментарий