Читать интересную книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 55

Kapitan trochę się napracował, ale przede wszystkim spocił. Samosiejka sterczała z ziemi trzydzieści metrów od osi rurociągu – już poza przeszukiwanym pasem, ale za blisko, by eksplodujący gaz dał jakąkolwiek szansę komuś, kto popełni błąd.

Odesłał do lasu wszystkich poza Maćkiem. Zanim zaczął, poszedł do honkera, wyjął z kabury starego P-64, przeładował i wręczył lekko pobladłemu żołnierzowi.

– Tak jak mówiłem – mruknął, zdejmując panterkę i rzucając na krzak jeżyn. – Gdybym się cały palił… W głowę, a potem rzuć pistolet jak najbliżej ciała. I idź w zaparte. W takim ogniu żaden ślad się nie uchowa. Nigdy ci niczego nie udowodnią.

Oczywiście nie było gwarancji, że Maciek dotrzyma słowa. Ale szansa jest lepsza od pewności, że po upieczeniu na skwarek człowiek trafi jako żywy trup do Zabrza i przez tydzień będzie zdychał w męce pod okiem najlepszych w kraju fachowców. Pisarek miał na koncie całe tony śmiercionośnego żelastwa i z wizją pourywanych kończyn zdążył się jakoś oswoić. Palenie się żywcem to jednak nie to samo. Miał prawo do tremy. I do karty w rękawie, czyli Maćka z załadowanym pistoletem, czekającego w nie za dużej, ale i nie za małej odległości.

Był dobry w swoim fachu, więc na ostrożności się skończyło. Ale nie dmuchali na zimne. Pod jodełką leżał ofoliowany telefon komórkowy, a pod nim, oprócz drugiego woreczka, kryjącego akumulator i urządzenie zapalające – nieduża mina z puszki po piwie. Cholerny jeż z dziesiątkami igieł-czujników.

Rozgrzebywał ziemię niemal ziarno po ziarnie, raz po raz przerywając i penetrując wykop mikroczujnikiem magnetycznym, sondą wykrywacza oparów i wszystkim, co miał w walizce. Wyjmować miny nie próbował. Wykrywacz indukcyjny nie znalazł ukrytego pod spodem przewodu. W normalnych warunkach gruntowych i wodnych, przy takiej odległości, powinien wyczuć nawet zupełnie cienki drucik. I nic, cisza.

Pozostawało pytanie, czy gdzieś niżej jeża albo któregoś innego podzespołu nie łączy z zakopaną głębiej kotwiczką niemetalowy odciąg, ale to już była kwestia zręczności palców. Trudno napiąć nić tak, by nie było jej widać, a zarazem pierwsze, delikatne pociągnięcie spowodowało reakcję zapalnika. Pisarek potrafiłby pokusić się o skonstruowanie tego typu pułapki, ale czuł instynktownie, że ta taka nie była. Z dwóch powodów.

Pomysł z choinką w charakterze przedłużacza anteny był świetny, to po pierwsze. Gałązka wyrastała z boku spiłowanego wysoko nad ziemią pnia i nawet gdyby któryś z otępiałych od monotonnej pracy saperów zapuścił się tak daleko od rurociągu, raczej nie manipulowałby sondą przy próchniejącym kikucie. Prawdopodobieństwo znalezienia miny na czas było więc małe i nie uzasadniało ryzyka związanego z instalowaniem pułapek.

Drugim powodem był charakter zapalnika. Schematowi nie dało się niczego zarzucić, ale całość była robotą człowieka spoza branży terrorystycznej. Zdolnego, ale niemyślącego jak miner zabójca, mający ambicję stworzenia czegoś z definicji nierozbrajalnego. Pisarek wyczuł, że jeż znalazł się obok telefonu nie po to, by zrobić komuś krzywdę. Miał tylko zaangażować najlepszych saperów na parę dodatkowych godzin. I zrobił to.

Zanim Pisarek dokopał się do przewodu łączącego telefoniczny zespół odpalający z ułożoną na rurze miną główną; zanim ustalono, że ów przewód to wyłącznie lont detonujący, a oplatający go kabelek jest jedynie atrapą; nim dokopano się do umieszczonej na końcu paczki i sprawdzono, że da się ją podnieść bez ryzyka – zrobił się wieczór.

Wszystkie podzespoły instalacji, jeden po drugim, odlatywały śmigłowcami do Warszawy. Ostatni, piąty sokół nie zabrał już Pisarka. Po wyciągnięciu z ziemi ładunku wybuchowego kapitan dowlókł się do honkera, usiadł i zasnął, nim Maciek zdążył zapytać, czy ma się wystarać o coś na ząb.

Dowódca Pisarka sam był saperem, więc po prostu wykreślił go z grafiku na najbliższe dwanaście godzin. Neurochirurga czy kardiologa posyła się z jednej ciężkiej operacji na drugą – najwyżej Bóg po raz kolejny pokona medycynę i pacjent nie przeżyje. Ale w branży minerskiej zbyt zmęczonym bywa się jeden raz. Pułkownik dał więc spokój jednemu ze swych najlepszych ludzi. I nie pozwolił budzić go pół godziny później, kiedy sto kilometrów dalej zadzwonił zakopany w ziemi telefon i rurociąg Rosja-Europa Zachodnia po raz trzeci pękł w huku potężnej eksplozji.

* * *

– …kolejnej wyłowionej z wody ofierze Dariusza Drzymalskiego. Sto osiemdziesiątą trzecią jest tym razem nie warszawiak, ale gdańszczanin, marynarz z tankowca „Granada Star”, który w czwartek eksplodował i zapalił się w basenie paliw płynnych Portu Północnego. Przypomnijmy, że w momencie wybuchu tankowiec stał w porcie z niemożliwą w tej chwili do ustalenia liczbą marynarzy na pokładzie, a sprawdzenie, ilu członków załogi zdążyło zejść na ląd, było, cytuję za rzecznikiem ministra transportu: „elementarnym i pierwszorzędnym obowiązkiem zarówno władz portowych, jak i przede wszystkim armatora”. Tyle w bolesnym dla niejednej trójmiejskiej rodziny, oklepanym temacie tanich bander. Z wieści pomyślniejszych…

Operator kompresora podszedł do krawędzi pirsu, zerknął w dół, na ponton. Dwaj marynarze w kamizelkach ratunkowych pomagali nurkowi wygrzebywać się z ciężkiego kombinezonu.

– W radiu o tobie mówią!

Nurek podniósł głowę, szczerząc radośnie zęby. Był blady i zmęczony, jak wszyscy uprawnieni do prac podwodnych członkowie Marwoju w ostatnich dniach. Panika, jaka przetoczyła się przez sztaby i ministerialne gabinety, zaowocowała rozkazem kontrolowania każdego statku i nabrzeża. Polska to nie Rosja, która do prac przy wraku „Kurska” musiała sprowadzać ekipy z państw oficjalnie oskarżanych o zatopienie owej dumy floty, ale do potęg morskich też nie należała i każda szerzej zakrojona akcja zmuszała nielicznych nurków do morderczej pracy.

– Szybcy są. – Nurek pomachał dłonią. Operator nie od razu zauważył, że nie jest pusta.

– No, parę godzin minęło – wzruszył ramionami. – Jak na lokalną stację…

– Ja nie o tym trupie. Tu masz hit dnia. – Nurek jeszcze raz podniósł dłoń. – Jak mi nie dadzą wczasów w Zakopcu, to się wypisuję. I ma być w sezonie, żaden tam listopad.

– Widzicie go, pułkownika… W sezonie do Zakopanego… Co to jest? Sznurek z Bursztynową Komnatą na końcu?

– Nie wiem, jakim cudem ci z policji to przegapili. To drut, bracie pompiarzu. Cieniutki, śliczny drucik. Od rakiety. Chyba mamy odpowiedź w kwestii pożaru. To nie żadne miny. Ktoś załatwił dwa tankowce pepekiem wojsk lądowych. Ależ obciach dla marynarki, co?

* * *

Szef klubu parlamentarnego SLD nie wyglądał dobrze. Bauer próbował sobie przypomnieć z ostatnich dni kogoś, o kim dałoby się powiedzieć, że dobrze wygląda – bez skutku. Nawet wśród opozycyjnych hien, wietrzących rządową krew, nie natknął się na żadnego rumianego szczęśliwca, zadowolonego z końcówki kwietnia. Po tamtej stronie też pracowano w pocie czoła, szykując się do zmasowanego ataku na nieudolny gabinet; układano strategię walki propagandowej; liczono potencjalne zyski i możliwe straty. Sejm debatował, właściwie bez przerw. Brakowało sił, by zapewnić ochronę kilkuset poruszającym się po całym kraju posłom i senatorom, wobec czego parlament okopał się na Wiejskiej, za potrójnym kordonem BOR-u, policji oraz uzbrojonej straży marszałkowskiej, i ze zwykłej nudy nadrabiał zaległości legislacyjne. Pierwszą, mało nagłośnioną uchwałą, która przeszła niemal jednogłośnie, była ta o objęciu całodobową ochroną pozostawionych na prowincji rodzin i mienia. Ustępliwość ministra spraw wewnętrznych w tej kwestii spacyfikowała nieco nastroje, ale było oczywiste, że wcześniej czy później efekt wspólnego wroga osłabnie i na rząd posypią się ciosy ze wszystkich możliwych stron.

– Mamy problem – zaczął Leszczuk już od progu. Uścisnęli sobie dłonie, usiedli. – Byłem u Sulińskiego. Jak wyczytasz w prasie, że posłowie rozbijają się śmigłowcami na koszt podatnika, to będzie o mnie. Nie mam czasu wlec się samochodem do Radomia.

– Radom – Bauer zmarszczył brwi. – Suliński. Czekaj, czekaj… Znam nazwisko, ale jakoś…

– No to się publicznie nie przyznawaj. A już zwłaszcza jemu. To nasz poseł. Z Przemyśla.

– Już wiem. To ten od Broniszewskiego i strzelaniny pod Iłżą. Cholera… Wybieram się w odwiedziny, ale widzisz, co się dzieje… Zresztą jego stan nie jest podobno dobry. Chciałem poczekać, póki…

– Masz nieaktualne dane. Wypadek był równo tydzień temu. Podejrzewali poważny uraz głowy, ale już nie podejrzewają. Trochę się połamał, ale generalnie jest na chodzie. I głowa działa mu aż nadto sprawnie. Chce komisji.

– Komisji? – zdziwił się Bauer. – Chodzi ci… Uważa, że źle go leczą w tym Radomiu? Czekaj, to lekarz, tak? Dobrze pamiętam?

– Dobrze. Nie wiem, jak go leczą. Może metodą prania mózgu. W każdym razie zażądał wizyty kogoś z władz partii. Poleciałem i dowiedziałem się, że chce fotela przewodniczącego sejmowej komisji zdrowia. Powiedział, że nasłuchał się i napatrzył w szpitalu na takie rzeczy, że miarka się przebrała. Chce jak najszybciej skończyć projekt ustawy o ubezpieczeniach zdrowotnych i jeszcze ją poszerzyć. Ma parę rewolucyjnych pomysłów.

Premier uniósł brwi, wyrażając nieco bolesne zdziwienie.

– I to jest powód? Dobre chęci? Nie słyszał, że od nurtu rewolucyjnego odeszliśmy kilkanaście lat temu?

Leszczuk nie skwitował żartu uśmiechem.

– Wygląda na to, że albo damy mu tę komisję, albo wpakuje nas w kłopoty. Chyba duże.

– Przecież wiesz, że nie mogę zmienić przewodniczącego.

– Możesz. Nie za darmo, ale możesz. Parę posad w radach nadzorczych i nie będzie krzyku.

– Łatwo powiedzieć… Co właściwie ma na nas ten Suliński? Jakaś afera w Przemyślu?

– Gorzej. Chodzi o ten zamach. Przeżył, więc zakładaliśmy, że miał szczęście. Szczegółów nikt nie zna, bo lekarze nie dopuszczali nawet policji, a kiedy wybuchły pierwsze bomby, temat stał się mało ciekawy. Ale to jest ciekawe. I śliskie jak cholera. Otóż Suliński przeżył, bo tamten do niego nie strzelał. Podjechał pod samo okno, zapytał, czy Suliński jest z SLD – i nie próbował zabić. Ba, nawet ostrzegł, by chwycił kierownicę, pomagał kierować…

– Mówisz… poważnie?

– A na koniec dodał, że masz przesrane. Drzymalski, nie Suliński. Nie wiem, co miał na myśli, ale jeśli ta historia wypłynie… Wiesz, że w Polsce racjonalne argumenty nie są w modzie. Nikt się nie będzie zastanawiał, jak niby mieliśmy skorzystać na tej hecy, którą urządził Drzymalski. Ważne, że strzela do wszystkich, tylko nie do czerwonych. Czyli sam musi być czerwony. Koniec, kropka.

– Ludzie tego nie kupią – powiedział bardzo niepewnym głosem z lekka pobladły premier. – Przecież to totalna bzdura.

– Nie bądź dzieckiem. Żyjemy w kraju, w którym robotnicy i chłopi dziesięć lat walczyli o prawo do bezrobocia, dwunastogodzinnego dnia pracy i eksmisji na bruk. Idiotów u nas nie brak, a tak się składa, że w wyborach to oni przeważają szalę w prawo lub lewo. – Leszczuk westchnął. – Nie da rady, musimy się dogadać z Sulińskim.

* * *

Z Ustrzyk udało im się wyjechać dopiero po południu. Po pierwsze volkswagen był zaminowany, a na Podkarpaciu, z racji litery „p” w nazwie, saperzy stali się tego dnia deficytowym towarem. Kiedy już przyjechali, spadł deszcz i stało się jasne, że bez terenówki z napędem na obie osie nie ma sensu wypuszczać się w drogę. Drzymalski nie dawał znaku życia – w przeciwieństwie do jego min, raz po raz wybuchających w pobliżu newralgicznych skrzyżowań – więc o zespole Dembosz-Kiernacki zapomniano w Warszawie i załatwienie stosownego pojazdu mocno się ślimaczyło.

Kiedy zjawił się wypożyczony w jakiejś pobliskiej jednostce wóz, okazało się, że Dopierała przepadł razem z Baśką Drzymalską. Nim wrócili, objuczeni torbami zakupów, przed pensjonat zajechał zastępca komendanta z Leska w towarzystwie protokólantki. Zaskakująco uprzejmie zapytał, czy państwo oficerowie nie zechcieliby złożyć zeznań w sprawie sierżanta Onyszuka. Kim jest sierżant Onyszuk? Już nikim, ale jeszcze rano był mężczyzną, który gonił z nożem panią porucznik. Inspektor nie chce się narzucać, ale…

Kiernacki zgodził się bez namysłu, trochę z nudów, a trochę w nadziei wysondowania wiedzy drugiej strony. Wiele się nie dowiedział – wisząca w powietrzu dymisja czyniła komendanta wyjątkowo ostrożnym – ale opłaciło się. Po spisaniu relacji, którą oboje z Izą składali równocześnie, policjant oddał im poharatany glauberyt wraz z amunicją. Z peemu nie strzelano w trakcie potyczki u Wesołowskich, nie został więc zaklasyfikowany jako dowód. Policjanci pożegnali się i odjechali. Oni nie – Dopierała znów gdzieś przepadł. Podobnie jak Drzymalska.

Wrócili znów razem, krocząc niespiesznie chodnikiem i z rzadka wymieniając jakieś uwagi. Kiernacki zafundował obiad całej gromadce, po czym zabrał wypożyczonego honkera i pojechał do szpitala.

Nosze z Mirkiem już czekały. Wolał nie pytać, od jak dawna. Chory był umyty, ogolony, a pielęgniarka zapewniła, że także nakarmiony. Nie gorączkował. Wynikł mały problem z wypożyczeniem noszy, ale kiedy Kiernacki bez słowa odwrócił się na pięcie, wyszedł i wrócił z pistoletem maszynowym, który zaproponował jako zastaw, lekarz dyżurny błyskawicznie podjął męską decyzję. Do honkera trafiły i nosze, i niedoszła kaucja.

Przed pensjonatem powitał ich osobliwy szpaler. Cała trójka stała wzdłuż krawężnika, niecierpliwie wyglądając samochodu, na tym jednak ich solidarność się kończyła. Izę od Drzymalskiej oddzielały dwa, a Drzymalską od kaprala nawet trzy metry, co w sumie wyglądało dość zabawnie. Szeregowy, ignorując porucznikowskie gwiazdki, zahamował przy Dopierale. Inna sprawa, że dobrze trafił. Kapral był tym, któremu najbardziej się spieszyło.

– Pojadę z wami – rzucił półgłosem, dopadając jednym susem okna. Kiernacki uniósł brwi, ale się nie odezwał. To brzmiało jak poufna prośba. Iza pomogła Drzymalskiej uporać się z tylnymi drzwiami, po czym podeszła do szoferki.

– Na słowo – skinęła ku Kiernackiemu. Odeszli parę kroków, ścigani mało radosnym spojrzeniem kaprala. – Ktoś z nas powinien zostać przy wozie. Nie wiadomo, ilu tubylców współpracowało z tym Onyszukiem. Nic prostszego, jak podłożyć następną bombę pod…

– Jesteś czarnowidzem – uśmiechnął się. – Ale wiesz co? Będzie z ciebie niezły oficer.

– Będzie? – przechyliła przekornie głowę. – Jak co?

– Jak zmienisz płeć.

– Ależ jesteś zabawny. – Zerknęła w stronę samochodu i natychmiast sposępniała. – Jedź, ja zostanę. Ja i Dopierała. We dwójkę jakoś obronimy generalski wóz.

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 55
На этом сайте Вы можете читать книги онлайн бесплатно русская версия Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.

Оставить комментарий