Читать интересную книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55

– Nie chcemy go zabijać. – Kiernacki położył ołówek na mapie. – Jest ranny, to po pierwsze. I chociaż dogadał się z Bauerem, nadal szukają go faceci, których obrabował z ciężkiej forsy – to po drugie.

– Co chcecie zrobić? – zapytał rzeczowo Dopierała.

– Spróbować go znaleźć. Spróbować pogadać. Spróbować zapytać, co z nią. – Kiernacki klepnął lekko ukryte pod kocem kolano Baśki.

– Z nią?

– Rąbnął tym facetom naprawdę ciężką forsę. Jeśli coś mu zostało, a raczej nie wydał wszystkiego na strzelające zabawki, to pewnie urządzi się w jakimś dalekim, raczej niespokojnym i antynatowsko usposobionym kraju. Chcę zapytać, czy zamierza ściągnąć tam rodzinę.

– Nie jesteśmy już rodziną – powiedziała cicho Baśka. – Prawdę mówiąc, nigdy się za bardzo… I nie przyjmę od niego pomocy. Wie o tym. Powiedziałam mu to bardzo wyraźnie. Kiedy porwał tę dziewczynę, próbował wcisnąć mi pieniądze. Pokłóciliśmy się. Delikatnie mówiąc. A ten numer z Wesołowskimi to przecież nic w porównaniu… Tam zabijał gangsterów. Teraz zwyczajnych ludzi. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. I nie muszę. Mirek nie żyje. Nic nas już nie łączy.

– Podobno pogoniłaś widłami facetów z UOP-u – uśmiechnęła się nieznacznie Iza.

– Bo źle zaczęli – mruknęła Baśka. – Garniturki, krawaciki… Wleźli tu jak do chlewu, żaden nie pomyślał, by błoto z butów wytrzeć. I mówili o posłach. Że posłów pozabijał, i dlatego to taka poważna sprawa. Do mostu doszli dopiero, jak ich wywalałam, ale wtedy byłam już wściekła i nie bardzo do mnie dotarło… Niby poseł też człowiek, ale akurat ci trzej… Wszyscy od nas, stąd. Żaden palcem nie kiwnął, chociaż i ja, i Darek pisaliśmy, chodziliśmy… Ci z SLD też zresztą nas olali, no ale że on zawsze był lekko czerwony, padło na prawicę. Właściwie to mam cholerne szczęście. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym potrafiła go wystawić policji. Mimo wszystko to… no, zawsze był wobec mnie w porządku. Nawet bardziej niż w porządku. Ale nic nie wiem, nie mam pojęcia, jak go znaleźć, więc nie muszę robić z siebie szmaty. Bo cokolwiek bym wybrała, tak bym się czuła. Tu dzieci, tu Darek… Bądź mądra, wybierz. Tak – poszczęściło mi się. Ale między nami koniec.

– Ci od Skarpety mogą to widzieć inaczej. A Darek nie wystawi cię na odstrzał tylko dlatego, że przestałaś być bratową. Nawet jeśli za sobą nie przepadacie.

– Zabierze ją z kraju? – Dopierała wyglądał na kogoś, kto tylko to jedno zrozumiał. – Chcecie posłać dziewczynę czort wie dokąd z facetem poszukiwanym przez wszystkie policje świata?! Porąbało was?!

– Nie mówię, że…

– Nie wyjadę z Polski – oznajmiła Baśka stanowczo.

– To może być najrozsądniejsze wyjście – poparła Kiernackiego Iza. – Zresztą… Co cię tu trzyma? Nie masz pracy, domu… Ja na twoim miejscu…

– Ktoś wie o tym karabinie? – przerwał jej Dopierała, kładąc dłoń na lufie beryla. Uniosła brwi. – Bo jak nie, tobym go sobie wziął. I całą resztę – wskazał zalegający niszę arsenał. – Jeżeli Drzymalski mógł dopaść tego skurwiela, i to z gotówką, ja też sobie poradzę.

– Chyba żartujesz…

– On chyba nie żartuje – wyprowadził ją z błędu Kiernacki. – I niegłupio mówi. Ale mam nadzieję, że to ostateczności, nie kroku numer jeden.

Powiodła oszołomionym spojrzeniem od jednej męskiej twarzy do drugiej. Zatrzymała je na Baśce.

– Odbiło mu – powiedziała ze skargą w głosie. – Kompletnie.

– Wiem – w kąciku skulonej pod kocem kobiety zadrżał lekki uśmiech. – Oświadczył mi się.

* * *

– A jak ich tam nie ma? – Nie padało, ale całonocna mżawka i wiatr miały prawo przyprawić głos Bogdana o drżenie. Mieli jedną parę noktowizyjnych gogli na dwóch, czuwali na zmianę i ten, który się budził z płytkiej drzemki, zwykle był skostniały z zimna. Wartownik ratował się seriami pompek i przysiadów, choć też tylko w ostateczności: od wyspy zarośli, którą obserwowali, dzieliło ich najwyżej dwieście metrów, a ich kryjówka do najlepszych nie należała.

– Są.

– Pokazali się? – chłopak przykucnął obok, rozcierając ramiona.

– Sprawdziłem mapę. Po tamtej stronie nie ma żadnych jarów, rowów, niczego. Zauważyłbym, gdyby wyszli z tej dziury.

– Mapę? – zdziwił się Bogdan.

– Mamy komputer.

Adamek był zły. Nie tak wyobrażał sobie to polowanie: liczył, że dopadną Drzymalskiego w jakimś cywilizowanym miejscu.

– To on i mapy umie…? Kurde, muszę sobie fundnąć taką zabawkę. Kiedyś, jak jeszcze przerzucałem bryki przez granicę, gliny wsiadły mi na ogon. Zgubiłem ich w jakimś polu, ale sam tak się zamotałem, że…

– Przymknij się – warknął Adamek. – Oni cię nie usłyszą, ale Drzymalski…

Bogdan przygarbił się, choć i przy świetle dziennym nie byłoby ich tak łatwo wypatrzyć w obramowanym młodą buczyną zagłębieniu.

– To go tam nie ma? – wskazał głęboki mrok na wschodzie.

– Myślisz, że odmrażałbym sobie dupę, gdyby był? – Adamek pogładził łoże leżącego obok karabinu.

– Moment, moment… – Głos Bogdana wyraźnie ochłódł. – On ma być żywy. Skarpety nie interesuje trup.

Adamek był zmarznięty, senny i zły. To nie sprzyja dyplomacji.

– Jak się da, będzie żywy – rzucił gniewnie. – Ale gołymi rękoma go brać nie będę.

– No, no, panie ważny… Tylko bez takich. Nie po to daliśmy wam namiary na faceta, żeby go teraz sprzątnąć. Wisi nam grubą forsę. I żywy pojedzie do Pruszkowa. Rozumiemy się? Jak cię palec świerzbi, kropnij sobie tych tam.

– Tych tam – wycedził Adamek – akurat wolałbym zostawić żywych. Nie interesuje nas wchodzenie wojsku w drogę. Rozumiemy się?

Bogdan nie odpowiedział. Zsunął się głębiej, wyjął papierosy i demonstracyjnie ignorując wcześniejszą sugestię Adamka, zapalił pierwszego od paru godzin.

* * *

Czuł, że nie śpi, choć nie odzywała się od dawna, a jej oddech był powolny i spokojny. Nie słyszał go – szeleszczący listowiem wiatr nie pozwalał – wyczuwał jednak. Siedzieli oparci o siebie plecami na przykrytym gałęziami kamieniu, dzieląc się ciepłem, kocem, lecz nie myślami. W ogóle było zimno i paskudnie. Zwłaszcza że Iza nie przejawiała chęci do rozmowy. Wmawiał sobie, że po prostu jest rozsądna i skoro kazał jej spać, próbuje zastosować się do polecenia.

Potem chyba usnęła. Kiernacki zaczął w pewnym momencie manipulować przy kieszeni, usiłując godzić bezruch z wyciąganiem latarki i fotografii.

Dziewczynka na zdjęciu miała może sześć, a może osiem lat. Raczej osiem, bo choć siedziała na sankach na tle ośnieżonej górki i gromady rozbawionych rówieśników, w jej twarzy nie było uśmiechu. Ale to oczywiście nic nie znaczy. Patrzyła prosto w obiektyw; to nie sprzyja swobodzie.

Jej twarz była szokująco znajoma, choć w tym wieku Iza Dembosz miała inny, chyba zadarty nosek i dużo jaśniejsze włosy. Wymykały się spod czapki z pomponem, nie spod kaptura, chociaż i obramowany futerkiem kaptur, i reszta kożuszka były doskonale widoczne.

Tyle że spośród kilkorga dzieciaków w tle co najmniej dwoje miało na sobie całkiem podobne kożuszki. A kobieta stojąca obok jak na złość ukryła fryzurę pod futrzaną czapą i równie dobrze mogła być jasną blondynką jak smagłą brunetką. Kiernacki tyle zapamiętał w kwestii zapłakanej mamy, której wkładał w ręce znalezisko z przystanku: że miała jasne włosy. Ustawiał teraz i latarkę, i zdjęcie pod wszelkimi możliwymi kątami, ale niewiele to pomagało: czas i marne, peerelowskie materiały fotograficzne zrobiły swoje. Nie było szans dowiedzieć się, po którym z rodziców Iza odziedziczyła te niesamowite niebieskie ślepia i jasne włosy.

– Studiujesz mapę? – usłyszał senny szept. Był krok od szczękania zębami, ale na chwilę zrobiło mu się cieplej.

Budzić się w środku nocy i słyszeć obok ucha taki glos…

– Śpij – szepnął. – Nie przyjdzie przed świtem. To dzienna trasa.

– Jeśli wierzyć Baśce…

– Była za bardzo zdołowana, żeby zmyślać. Wpadli jak… Mogłaś uprzedzić, że ten twój Dopierała to taki szybki zawodnik. Ledwie zakopał jej męża, a już…

– Pół roku próbowałam go poderwać.

– Podrywałaś go? – Z oceną własnego głosu nie miał problemu: sztywność i zazdrość w czystej formie. – I… co?

– I nic. – Albo mu się zdawało, albo jej szept zrobił się cieplejszy. – Kiedyś rzucił mimochodem, że w takiej jak nasza formacji nie powinno być za dużo kobiet. Bo nie wszystkie są takie rozsądne jak ja i mogłyby wyniknąć jakieś romanse, a to rozkłada zespół.

– Zaraz… Ty go uwodzisz, a on takie teksty?

– Ty prostaku – prychnęła. – Za kogo mnie masz? Jestem porządną, nieśmiałą dziewczyną. To były takie… subtelne znaki. Chyba nie myślisz, że podeszłam i zapytałam, czy nie ma na mnie ochoty?

– Ty? – zdziwił się fałszywie. – Przez myśl by mi…

– Świnia – roześmiała się w tej samej co on sekundzie. Kiedy potem spoważniała, coś z tego rozbawienia pozostało. – Nie znasz mnie. Wyciągasz wnioski na podstawie naszej znajomości, a to od początku… Wiesz – wyznała nieoczekiwanie – wtedy w Stargardzie naprawdę strzeliłam sobie setkę, nim do ciebie poszłam.

– Do szkoły czy do domu?

– Świnia… No dobrze: dwa razy po setce. To nie miało być łatwe. Czerwony oficer itede. A ja miałam cię przeciągnąć na naszą stronę. Aż mi się żołądek obracał.

Zamilkła. Uniosła głowę, co wygodne nie było, ale dzięki czemu mogli dotykać się trochę bardziej. Łatwiej było użyć dłoni – ale tego nie mógłby już odebrać dwuznacznie.

Zrozumiał, że dała mu szansę. Swobodę odtrącenia czegoś, co odtrąca się w sposób naturalny i niebudzący potępienia. Wystarczyło się pochylić.

– Bardzo ci na nim zależy.

– Na Drzymalskim? – westchnęła. – To moja przyszłość. Tak naprawdę… Wiesz, jestem tchórzem. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdybym musiała odejść z wojska. Tu wszystko jest takie… proste. Robisz, co każą, a w GROM-ie w dodatku robisz to z sensem… Dobrze mi z tym.

– Rozumiem.

– Wiem. Jesteś taki jak ja.

Kiernacki patrzył w zachmurzone niebo. Nie udała im się ta noc. Była ważna, może ważniejsza od poprzedniej. Przydałoby się parę gwiazd tam, w górze. I trochę zmytego przez deszcz zapachu wiosny.

– Długi nie kłamał – mruknął. – Pytanie, czy dobrze trafił. I czy Darek pójdzie tą samą trasą, co z bratową.

– Jest najbezpieczniejsza. I rozpracował ją. – Zupełnie nieoczekiwanie zsunęła koc, obeszła kamień i ukucnęła naprzeciwko Kiernackiego. Nawet nie zdążył się przestraszyć. – Pokaż tę mapę.

– Sss… łucham?

Sięgnęła pod koc. Zawahała się, czując pojedynczy, w dodatku sztywny arkusik, ale nie miała już wyboru, więc wyjęła go nieco spowolnionym ruchem. Kiernacki siedział nieruchomo, zastanawiając się gorączkowo, czy krętactwem da się jeszcze coś uratować.

Wyłuskała mu latarkę, mrugnęła światłem na zdjęcie. Wystarczył jej jeden rzut oka. Bez słowa oddała jedno i drugie.

Potem po prostu siedziała na piętach, oparta o jego kolana. Trochę za długo.

– Nie wiem – zaczął niepewnie, ciesząc się, że nie oświetla ich blask księżyca w pełni. – Może to głupie…

– Głupie – weszła mu łagodnie w słowo. Rzucił jej zdziwione spojrzenie. – I w sumie bez znaczenia. Jesteśmy realistami. I mocno chodzimy po ziemi.

– Chyba nie bardzo…

– Coś mi zaświtało, jak się pokłóciliśmy o to rzucanie butelkami w skoty. Powiedziałeś: „bratnia pepsi”. To nie jest typowe skojarzenie. Wtedy po prostu przypomniałeś mi tamtą noc, tatę… Ale potem aż mną szarpnęło. Bo niby skąd jakiś obcy facet..?

Kiernacki z wysiłkiem przeciągnął końcem języka po wyschniętych nagle wargach.

– Czekaj… Chcesz powiedzieć…?

– A później to rozgrzewanie nóg – zignorowała pytanie. – Mnie i komuś dwadzieścia lat wcześniej. Nocą, na przystanku.

– Powinnaś… powinnaś mi powiedzieć.

– Powinnam – zgodziła się. – Przynajmniej nim poszliśmy do łóżka. Bo już wtedy coś podejrzewałeś, prawda? A ja prawie na sto procent… To nie w porządku. Nie wolno kochać się z kimś, mając taki pasztet w głowie. Wszystko mi się zlało w jedno: dzieciństwo, ojciec, tamten wielki facet w oblepionym śniegiem mundurze, zbój Kwiczoł z „Janosika”, ty… Poszłam do kościoła, bo miałam nadzieję, że mi to pomoże poukładać myśli – a tu, cholera, ślub. Jak na złość. Będziesz się śmiał, ale tak po cichu sobie pomyślałam, że da mi jakiś znak… no wiesz…

– Bóg – powiedział z powagą.

– Bóg – powtórzyła. – Ostatecznie to kościół, a ja miałam bardzo ważny problem do rozstrzygnięcia.

– Bardzo ważny?

– Nie wziąłeś do łóżka dziewicy – uśmiechnęła się blado. – Ale prawie. Nie myśl, że jak tam szybko nam poszło, to zawsze… A cnotę też straciłam wyłącznie dlatego, że zalałam się w trupa. Faceci na mnie nie lecą. Mam lustro, wiem dlaczego.

– Nie jesteś piękna – powiedział, dotykając jej policzka. – Na szczęście tylko ładna.

– Szczęście? – w jej głosie było więcej zdziwienia niż goryczy.

– Moje – pogłaskał ją po twarzy. – I twoje chyba też. Gdyby tam, na sali gimnastycznej, pojawiła się lala Barbie, nie byłoby nas tutaj. I nie miałabyś szansy się wykazać.

– Jestem brzydka i nieporządna? – jej ton świadczył, że doskonale zrozumiała, co chciał powiedzieć. – A może to naprawdę przeznaczenie? Los uznał, że jesteśmy sobie pisani, i nie dał mi wyboru?

– Nie wiem, czy los. Nie miałaś wyboru. Musiałaś się mnie trzymać, a ta durna historia poza wszystkim zrobiła się trochę… no, romantyczna. Wspólna walka, krew, śmierć, przygoda… Najprzytomniejszy realista ma prawo zgłupieć. Miło było, ale przecież… Jutro nie będzie sprawy Drzymalskiego i rozjedziemy się, każde w swoją stronę. Tak już jest. Nie pasujemy do siebie. Przecież to widać gołym okiem.

* * *

– Przetrzesz na wylot – Kiernacki próbował powiedzieć to z uśmiechem, ale jakoś mu nie wyszło.

– To chyba dobrze? – mruknęła, odkładając szmatkę i zerkając w niebo przez wypolerowane przed chwilą soczewki celownika optycznego. – Miałbyś pewność.

– Pewność? – uniósł lornetkę i zaczął przepatrywać dolinę Sanu.

– Że go nie skrzywdzę. – Nie odezwał się, ani nawet nie oderwał oczu od szkieł, ale prawidłowo odczytała nagły bezruch. – Tak naprawdę nie wierzysz, że się tu zjawi.

– Jasne – mruknął. – Łapię zapalenie płuc, bo lubię.

– Moim zdaniem, przyjechałeś tu na wszelki wypadek. Bo gdyby jednak poszedł tędy i był ranny, przyda się ktoś, kto go weźmie na plecy i przeniesie na tamtą stronę.

1 ... 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55
На этом сайте Вы можете читать книги онлайн бесплатно русская версия Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.

Оставить комментарий