Читать интересную книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 55

– Kobieca intuicja? – uśmiechnęła się trochę kpiąco i niepewnie.

Rozdział 27

Zastanawiałaś się kiedyś, czy ktoś mu pomaga? – Kiernacki skinął głową, wskazując machającego lizakiem policjanta. Sznur samochodów, wolno lecz nieustannie, na podobieństwo konduktu pogrzebowego, przetaczał się między dwoma szpalerami obwieszonych stalą i kevlarem mężczyzn. – Nawet nie zatrzymują. Może siedzieć w każdym bagażniku.

– Czy ja wyglądam na blondynkę? – posłała mu urażone spojrzenie. – Pewnie. Od tego wszystko się zaczęło. Nikt chyba nie wierzył, że to robota jednego faceta. Ale teraz widać, że wszystko robi sam.

Zadzwonił telefon.

– Tak, ja – mruknęła do słuchawki, którą Kiernacki przyłożył jej do ucha. – Rozumiem… aha… tak, rozumiem. Rozkaz.

– Kto? – zapytał, gdy cofnięciem policzka dała znać, iż rozmowa dobiegła końca.

– Grygorowski – mruknęła. – Znaleźli ślady krwi blisko miejsca, gdzie lądował śmigłowiec. Przesłuchali jeszcze raz załogę. Jest bardzo prawdopodobne, że Drzymalski oberwał. Poruszał się jakoś… Może lewe ramię, może tułów. Zdaniem lekarza wyglądał na całkiem sprawnego, ale z drugiej strony tej krwi było sporo. No, a on miał do pokonania co najmniej siedemset metrów lodowatej rzeki.

– No i?

– Szukają ciała. – Pomyślał, że starała się to powiedzieć tonem używanym w rozmowach ze świeżo upieczonymi wdowami. I że powinien jej za to podziękować, choćby spojrzeniem.

– I po to dzwonią? Żeby nas poinformować?

– Chcą poznać naszą opinię na temat tego, co może zrobić Drzymalski, jeśli jednak się nie utopił. Mamy się zameldować w Warszawie.

– U Zagrody?

– U Woskowicza. To znaczy… w sztabie. Będzie ogólne zebranie. No co? – Trafnie odczytała wyraz jego twarzy. – Przecież nie mogłam powiedzieć, że mam gdzieś rozkazy, bo nie ufam własnemu dowództwu. Zresztą nie przesadzajmy. Warszawa to nie Bieszczady. A i tak mieliśmy tamtędy przejeżdżać.

Ustalili to jeszcze przed wyjazdem. Po prostu kończyły się pieniądze. Negocjacje sprowadziły się do tego, że Iza wymruczała coś o przechowywanych w domu zaskórniakach i świeżej bieliźnie, a on ją cmoknął w ucho i zasnął. Opuścili Ornetę, nie omawiając szczegółów i zgodnie milcząc w kwestii przyszłości.

Kiernacki nie odważył się zapytać, czy telefon majora zmienił ich plany dotyczące bieszczadzkiej składnicy wojskowej. Czuł, że ta krótka rozmowa zamknęła jakiś etap ich życia. Wracali z pięknych, kolorowych, nieco odrealnionych wakacji; zaczynała się szara codzienność.

Wlekli się, wpadając w blokady za każdym znaczniejszym miastem. Pod Płońskiem policji asystował pluton wojska i tu już postali dobrą godzinę, patrząc, jak jedna po drugiej unoszą się pokrywy bagażników. Ich samych ominęła wątpliwa przyjemność tłumaczenia się z owiniętego w koc MAT-a: wystarczył mundur Izy i machnięcie legitymacją. Przy wjeździe do stolicy było o tyle łatwiej, że na szerokiej trasie wydzielono uprzywilejowany pas ruchu i tacy jak oni ważniacy mogli, omijając poirytowanych, ale i zdyscyplinowanych kierowców, zajechać prosto przed blokadę, wylegitymować się i po raz pierwszy od Olsztyna pognać przed siebie. W newralgicznych punktach Kiernacki wypatrzył nie tylko ludzi z bronią, lecz i kilka ustawionych dyskretnie z boku bojowych wozów piechoty, ale wyglądało to bardziej na przejaw biurokratycznej inercji. Wojsko wyprowadzono z koszar, po czym okazało się, że raczej nie będzie do niczego potrzebne, więc żołnierze snuli się po skwerach i zagadywali dziewczęta.

W którymś momencie ich ford skręcił w jedną z niepozornych, bocznych uliczek.

– Skoczymy do mnie, przebiorę się – wyjaśniła Iza.

Następne skrzyżowanie, potem jakaś osiedlowa uliczka zakończona zatłoczonym parkingiem.

Wysiadła, poczekała, aż on zrobi to samo. Wyjęła reklamówkę z pistoletem, zamknęła wóz i ruszyła ku właściwej klatce schodowej.

Zgodnie z paranoiczną modą, zaprowadzoną w Polsce przez ustawę o ochronie danych osobowych, na wizytówkach pod domofonem nie było nazwisk i Kiernacki nie miał szansy sprawdzić, do kogo dzwonią. Dziewczyna odczekała pół minuty, wyjęła klucze i sama otworzyła drzwi.

– Ostrzeżenie – wyjaśniła, widząc jego zdziwienie. – Jak się wynajmuje mieszkanie z niebrzydką studentką…

– Nie dali ci służbowego? Oficerowi GROM-u?

– Pannie – sprostowała z nieco cierpkim uśmiechem. – Jak się okaże, że źle policzyłam i za dziewięć miesięcy będzie nas dwoje, to pewnie dadzą. A póki co, albo internat, albo dopłata do czynszu.

Weszli na piętro, Iza otworzyła drzwi, weszła do przedpokoju i zastygła w pół kroku. Mieszkanie wyglądało jak po przejściu trąby powietrznej.

– Ech, ci studenci – mruknął po kilkunastu sekundach martwej ciszy. – Za grosz schludności.

Meble, pomijając duży telewizor, stały tam gdzie zwykle, tyle że pootwierane i pozbawione szuflad. Za to cała zawartość, z pościelą włącznie, walała się po podłogach, tworząc niemal jednolitą warstwę dokładnie zakrywającą dywany. Książki, kasety wideo, z których ktoś pracowicie powyciągał taśmy, gniotąc je i niszcząc, ubrania noszące ślady darcia, potłuczone kieliszki, ramy, z których powybijano obrazki, skorupy donic, ziemia z tychże, dokumenty, stare rachunki, okruchy szkła z żyrandola… Oszklenie ucierpiało tylko w jednym miejscu: pod poprzeczką drzwi balkonowych. Niemal identycznie wyglądały drzwi, przez które Kiernacki wszedł do willi Wesołowskich – tu też ramę oczyszczono ze szklanych zębisk, a okruchy trafiły do mieszkania. Kuchnia i łazienka prezentowały się podobnie.

– To… to nie włamanie. – Wyglądało na to, że w ciągu minuty Iza zdążyła dorobić się chrypy. – Chyba nic nie zginęło.

– Włamywacze nie rzucają trzydziestocalowymi telewizorami – zgodził się. – To wygląda raczej na wizytę zdradzonej kochanki. Nie macie czasem wrogów?

– Mnie pytasz o wrogów? – zaśmiała się gorzko.

– Tak, wiem… Ale to trochę bez sensu. Jaki wpływ na sprawę Darka może mieć to, że ktoś ci zdemoluje mieszkanie?

Nie odpowiedziała. Pochyliła się nad roztrzaskanym telewizorem i oderwała od obudowy coś, co Kiernacki uznał za jeden z tysiąca świstków papieru, rozsianych po całym mieszkaniu.

– Nasza skrzynka kontaktowa – wyjaśniła, przebiegając wzrokiem po szeregach koślawych liter. Bez słowa oddała arkusik Kiernackiemu.

– „Szukają cię jacyś faceci. Pobili mnie. Zostawili numer telefonu. Mamy nie zawiadamiać policji. Skontaktuj się z nimi natychmiast, inaczej wrócą. Ewa. PS: Już tu nie mieszkasz. Wybili mi trzy zęby i złamali nos”. – Zerknął na ciąg wypisanych pod spodem cyferek. – To komórka. Założę się, że taka jak te Drzymalskiego: na kartę i nie do zlokalizowania.

Opadła ciężko na brzeg kanapy. Kiernacki zawahał się, po czym przyklęknął, opierając się lekko o jej kolana.

– Jest… była… śliczna. Naprawdę śliczna. I taka… pogodna.

– Otrząśnie się z tego – powiedział cicho. – Przykro mi, ale… Nos jej nastawią, a na zęby warszawska studentka jakoś zarobi. Pomyśl lepiej o sobie. O nas – poprawił się.

– O nas?

– To – wskazał otaczający ich chaos – dotyczy nas obojga.

– Myślisz, że to Skarpeta…? Aż tak mu zależy?

– Nie wiem. Może on, może rząd, a może na przykład faceci wynajęci przez Orlen. Jak się traci władzę albo dużą forsę, wszelkie metody stają się dopuszczalne. Dopóki Darek żyje i robi swoje, a my stwarzamy choć minimalną szansę dotarcia do niego, takie rzeczy mogą się powtarzać. To tutaj to tylko łagodne ostrzeżenie.

– Mogli ją zatłuc – posłała mu niemal wrogie spojrzenie.

– Ale nie zatłukli. Co też należy odczytać jako pewien sygnał. Że nie poczekali na ciebie, to kwestia techniczna. Za duże ryzyko. Ale bombę mogli zostawić. Wchodzisz, giniesz – po kłopocie. Gdyby zależało im na zemście czy nawet czyszczeniu Niżyckiego, pewnie spróbowaliby szczęścia. Ale nie chcą nikogo zabijać. Chcą się dogadać. Proponują układ: my im Drzymalskiego, a przynajmniej jego rodzinę, a oni nam święty spokój, może także forsę. Trupy przypadkowych studentek to marna recepta na sukces. A nuż jesteś lesbijką i z zemsty za kochankę zaczniesz im robić na złość…

Uśmiechnęła się blado.

– Nie mam skłonności do dziewczyn. – Musnęła końcami palców jego policzek. – Nie odczytuj tego w ten sposób. Ale musimy z tym skończyć. Z tą idiotyczną wojną, z Drzymalskim… Za dużo niewinnych, porządnych ludzi na tym cierpi. Ewa… Wiesz, dlaczego załapałam się na taki korzystny układ z mieszkaniem? Chociaż jestem dla niej za stara, za mało rozrywkowa i trochę jak z innego świata? Bo bała się tu mieszkać, nawet z innymi dziewczynami, a ja jestem herod-baba z jednostki specjalnej; jak chcę, trzymam broń w domu i zastępuję trzy bardzo złe dobermany w razie czego. Mówiła, że śpi spokojnie, mając taką współlokatorkę. No i doczekała się…

– Masz wyrzuty sumienia – usiadł obok, pochylił się, podnosząc rozsypane po podłodze zdjęcia.

– Ty byś nie miał? To z mojego powodu ją zmasakrowali. Do końca życia będzie dźwigać ten garb. Nawet jak się dorobi ekstra zębów po tysiąc za sztukę. Takie rzeczy łamią ludzi.

Siedzieli jakiś czas. Potem wymruczała coś o herbacie i poszła do kuchni, a Kiernacki powrócił do przeglądania fotografii. Większość przedstawiała właścicieli mieszkania i ich syna przedszkolaka. Uzbierał kilkanaście, nim uświadomił sobie, czego właściwie szuka.

Podniósł się i przeszedł do drugiego pokoju. Tak jak przewidział, poza dziecięcymi ubrankami po podłodze walały się fragmenty damskiego umundurowania. Może z racji uprawianego zawodu, może z braku wolnego miejsca w szafach, Iza nie zgromadziła zbyt wielu dóbr, ale razem z synem gospodarzy mieli ich sporo i poszukiwania wcale nie okazały się łatwe.

Zdążył w ostatniej chwili. Fotografie zaczął odnajdować już wcześniej, ale pierwszą, która przyprawiła go o szybsze bicie serca, wyłowił spod kaloryfera niemal na oczach dziewczyny.

– Herbata z podłogi, ale normalnie mamy tu czysto, więc nie powinieneś się struć – oznajmiła, stając w progu z parą kubków. Raczej niczego nie zauważyła i nie patrzyła potem na kieszeń, do której szybko wsunął zdjęcie.

Wrócili do większego pokoju, usiedli, wypili herbatę. Potem Iza poszła się przebrać, a on sięgnął po telefon. Rozmawiał krótko i skończył, nim wróciła.

* * *

– Mamy u siebie wtyczkę? – ni to stwierdził, ni zapytał major Grygorowski. Siedział na fotelu, z którego wypruto gąbkę, i sącząc herbatę, słuchał relacji Kiernackiego.

– Ten adres zna parę osób z GROM-u – mruknęła dziewczyna. – Plus moja rodzina. Zresztą… Niżycki wyraźnie powiedział, że mają kogoś w sztabie.

– Taaak… I co pan proponuje? – zwrócił się do Kiernackiego.

– Ja?

– To pan do mnie dzwonił. I pan, zdaje się – na ustach majora pojawił się cień uśmiechu – sprowadził porucznik Dembosz na złą drogę.

– To chyba moja osobista sprawa, z kim… – Iza urwała równie gwałtownie, jak zaczęła. Po czym poczerwieniała, uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedziała. Grygorowski przyglądał jej się przez chwilę zdziwiony.

– Chodziło mi o tę lewiznę – wyjaśnił łagodnie.

– Do rzeczy – zaproponował Kiernacki. – Nie powiem, że ślepo panu ufam, ale komuś chociaż trochę muszę i wybrałem pana. Możemy szukać Drzymalskiego albo zaszyć się gdzieś i przeczekać. W każdym razie ja mogę. Porucznik Dembosz jest żołnierzem, podlega rozkazom. Wykona, co jej każecie. Jeśli coś jej się stanie… Sami zrobiliście z nas zespół, a ja nie stawiam krzyżyków na kolegach z zespołu. I, nie chwaląc się, potrafiłbym powtórzyć parę sztuczek, które zademonstrował Drzymalski.

– O czym ty mówisz? – Iza posłała mu zdziwione spojrzenie.

– Pan Kiernacki właśnie mi grozi – wyjaśnił jej major. – Pani spada włos, mnie głowa. Z grubsza biorąc. Miło patrzeć, jak dobrze rezerwa dogaduje się ze służbą czynną. Tylko ta dyscyplina, kapitanie… Straszenie przełożonych jest źle widziane.

– Wojna to parszywa rzecz.

– Fakt – westchnął żandarm. – Zwłaszcza ta przegrywana. Widzę, że nie jesteście na bieżąco, więc na początek zła nowina: pod Rzeszowem, w szczerym polu, zatrzymał się pośpieszny ze Szczecina. W lokomotywie znaleziono związanego maszynistę i resztę kolejarzy. Wstyd powiedzieć, ale Drzymalski dotarł jakoś do Łodzi, wsiadł do pociągu i porwał go tak sprytnie, że nikt się nie zorientował. Jest ranny w lewy bok, ale nadal bezczelny i sprawny.

– A dobra wiadomość? – zapytała Iza.

– Dobra jest taka, że daję wam wolną rękę. Przekonam generała – uprzedził jej kolejne pytanie. – Szczerze mówiąc, od dawna nie jesteście nam do niczego potrzebni. Pani nie nakłoni Drzymalskiego, by się poddał – to nie ten typ człowieka. A pan Kiernacki nie musi nam już wyjaśniać, do czego zdolny jest jego wychowanek. – Dźwignął się z fotela. – Róbcie, co uważacie za stosowne.

– Wolna ręka? – upewnił się Kiernacki.

– Premier wezwał dziś Zagrodę na dywanik. W nocy na zachodnim brzegu Wisły było więcej wojska niż policji. Daliśmy plamę. Jeśli potraficie zetrzeć ją z armii, możecie prosić o wszystko.

* * *

Brama i przylegająca do niej wartownia obłaziły z farby i tynku; mury podchodziły grzybem, a blachy rdzą. Ogrodzenie z drutu kolczastego rozciągniętego na betonowych słupach sprawiało wrażenie starego i zaniedbanego.

– Ale dziura – westchnęła Iza niemal z podziwem. – Do takiej mnie ześlą, jak się to wszystko skończy.

– Powołaj mnie na ćwiczenia – zaproponował Kiernacki, poprawiając pistolet za paskiem. – Będziemy mogli biegać nago po lesie i kochać się na tych romantycznych pagórkach.

– To magazyny, erotomanie – błysnęła zębami. Miała na sobie plamisty mundur polowy, pas i raportówkę, co wbrew oczekiwaniom Kiernackiego nie zaszkodziło jej nogom, a biodrom dodało jeszcze uroku. Wolał nie wyobrażać sobie, jak prezentuje się w sukience.

Składnicę ulokowano na uboczu, więc nie zdziwił ich widok mężczyzny podchodzącego do furtki z przeciwnej strony.

– Kapitan Kiernacki, porucznik Dembosz – oznajmiła Iza pewnym siebie głosem, niedbale podsuwając legitymację pod nos czterdziestolatka w granatowym uniformie firmy ochroniarskiej. – Warszawa, Komenda Główna Żandarmerii. Chcemy się widzieć z dowódcą.

Strażnik zawahał się, zerknął na kolegę w dyżurce. Gdyby składnica tkwiła sobie po prostu w leśnej głuszy, oczekując następnej wojny, prawdopodobnie nie zostaliby wpuszczeni. Ale poza drzewami i porośniętymi bujnym zielskiem garbami magazynów-ziemianek znajdowało się tu także kilka szarych baraków, w których kwaterowało wojsko. Placówka, ospale i leniwie, lecz żyła, co oswoiło strzegących ją ludzi z myślą, iż od czasu do czasu trafia tu ktoś obcy.

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 55
На этом сайте Вы можете читать книги онлайн бесплатно русская версия Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.

Оставить комментарий