Читать интересную книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 39 40 41 42 43 44 45 46 47 ... 55

Bogdan wysunął się z kuchni, stanął za plecami przybyszów. W ręku trzymał taśmę. Zuch chłopak. Omawiali ten wariant, ale miał prawo zapomnieć albo spanikować.

Adamek wyjął zza pleców rękę ze służbowym glockiem. Pistolet nie miał tłumika: z samej broni jakoś by się celnikom wytłumaczył, ale z takiego zestawu raczej nie.

– Ręce – powiedział spokojnie. – I cicho. Nikomu włos nie spadnie, ale macie nie przeszkadzać.

Poszło jak po maśle. Może dlatego, że rzecz się działa po gorszej stronie Bugu i wszyscy tu zdawali sobie sprawę z bezkarności gangów.

Bogdan sprawnie skrępował oboje rodziców. Nie był brutalny i nie związał małego. Nie opierali się więc, a kiedy wrócił z ręcznikami na kneble, żadne nie próbowało krzyczeć.

Pół godziny później gospodarz sam, bez niczyjej pomocy, otworzył przekrwione oczy.

– Dzień dobry, Taras – uśmiechnął się do niego Adamek. – Albo raczej: dobry wieczór. Strasznie nas przetrzymałeś, chłopie.

– Pi… wa – zachrypiał Syłenko, alias Rycerz, duma i chluba lwowskiej siatki UOP-u. – Łeb mi pęka.

– Dostaniesz – obiecał kapitan Adamek, brat porucznika Adamka, który Syłenkę werbował i prowadził w chwilach wolnych od asystowania radcy kulturalnemu tutejszego konsulatu Rzeczypospolitej. – Co tylko zechcesz. Ale najpierw praca. Ręce już nie drżą? Na chodzie jesteś? Cudnie. Masz tu dwa papiery do podpisania. Jak zwykle: raport i pokwitowanie odbioru honorarium.

– Ile? – W zamglonych, tępych oczach alkoholika błysnęła słaba iskierka zainteresowania.

– Sporo. Ale nie martw się: mam przy sobie twoje dziesięć procent. Widzę, że przepiłeś telefon. Nieładnie. Próbowaliśmy dzwonić, uprzedzić, że musisz być trzeźwy… Ale mamy do ciebie słabość, Taras, więc nie potrącę ci ani centa.

Trzeba grać do końca. Adamek rozumiał to i dobrze na tym wyszedł. Ukrainiec, kiedy już zwlókł się z przypominającego barłóg łóżka, trzeźwiał błyskawicznie.

Nie tylko nie podpisał niczego z marszu, ale nawet udało mu się prawidłowo policzyć zera za piątką. Nie było to takie proste, bo w Urzędzie też pracowały urzędasy i zgodnie z powszechną praktyką pokwitowania dla supertajnego szpiega wystawiano jak wszystkie inne, z uwzględnieniem groszy – tu: centów – i bez uwzględnienia logiki.

– Pięćdziesiąt tysięcy? – zachrypiał Syłenko radośnie i podejrzliwie zarazem. – Co jest? Czy to może w złotych?

Mimo wszystko alkohol działał: na końcu stało jak wół „USD”.

– Ekstra okazja. A myślałeś, że dlaczego wpadam tu osobiście? – Adamek wyjął kopertę i zaczął bez pośpiechu przeliczać studolarówki.

– Pięć tysięcy dla mnie? – Syłenko dokończył stawianie dziwnie zgrabnych liter i oddał Polakowi długopis. – Dziesięć procent jak zwykle, tak? Boże… Taki pieniądz. Ależ się Julka ucieszy… Córka – wyjaśnił. – Fajna dziewuszka, nie to co jej stara. Wpada tu czasem z wnukiem, nie pogardzi pijakiem… Musisz ją kiedyś poznać. Żywe srebro.

Adamek zerknął na podpisy, złożył papiery, schował do kieszeni.

– Nawet złoto – kiwnął z przekonaniem głową. – Ale z tym życiem… Przykro mi, Taras. To nic osobistego, ale nie mogliśmy tak siedzieć cały dzień i czekać, a potem wyjść, zostawiając jedenastu świadków. Pech, że wypadło akurat w niedzielę, kiedy nikt nie pracuje. No, a jak się już zacznie, to trzeba do końca…

– Że co? – Syłenko niczego jeszcze nie rozumiał, w jego rozespanych oczkach nie było ani strachu, ani rozpaczy.

– Musieliśmy zlikwidować twoich sąsiadów. Mało brakowało, a na waszej dwunastce by się skończyło. Ale spałeś pół godziny za długo i zjawiła się twoja Julka. Mogę cię tylko pocieszyć, że Bogdan robi to naprawdę dobrze. Nic nie boli.

Pijacy mają słaby refleks, więc Syłenko ani nie zrozumiał, dlaczego Polak wstaje, ani nie usłyszał kroków za plecami. Był jednak dużym i silnym mężczyzną, a Bogdan profesjonalistą z prawdziwego zdarzenia, więc jako jedyna z piętnastu ofiar tajemniczego mordu Taras Syłenko nie został odnaleziony nazajutrz ze skrępowanymi rękoma, sińcem na potylicy i poderżniętym gardłem. Prowadzący śledztwo ustalili, że strzelono mu w kark, a pocisk, choć grzybkujący i raczej zbyt zdeformowany, by mógł służyć za dowód, wydłubano z rany. Zabrano też jego uszy, oczy i język.

Rozdział 25

Masz prawo do taniego deseru – oznajmił Kiernacki, unosząc głowę znad wypchanej dziesiątkami kieszeni. Nocleg, posiłki, buty Izy i przede wszystkim wydatki na drożejącą z godziny na godzinę benzynę uszczupliły ich zasoby. No i setka dla Dopierały. Miał tkwić w ziemiance i strzec Baśki, ale w razie jakichś komplikacji musiał dysponować choć odrobiną pieniędzy.

– A ile zostało? – zainteresowała się Iza. Siedzieli w knajpce, której okna wychodziły na ornecki rynek, kończąc po porcji schabowego z kapustą.

– Półtorej setki – wzruszył ramionami. – Z grubsza.

– To lepiej wyliżę talerz. – Żartowała, co nie przeszkodziło jej zgarnąć na widelec ostatnich ziemniaczanych okruszków. – Aha, i przypomnij mi, żebym za ciebie nie wychodziła. Facet wydający tysiąc w niecałe pięć dni jest gorszy od nałogowca.

– Osiemset pięćdziesiąt – sprostował. – To co, wołać kelnerkę?

– Lody tuczą – wytarła usta serwetką. – Ale gdybyś mi pożyczył piątkę… Chcę wpaść do kościoła. To tuż obok. Jeśli się spieszymy, wystarczy mi parę minut. Góra kwadrans.

– Potrzebujesz na tacę? – Kiwnęła głową. Przyglądała mu się śmiało, choć chyba nie wyzywająco, a w jej oczach trudno było znaleźć coś radosnego. – Drogo. Pięć złotych za piętnaście minut.

– Wychowałam się na paczkach z parafii. Chyba jeszcze nie spłaciłam tego, co mi Kościół dał.

– Tacy byliście biedni? Zresztą – uniósł dłonie – przepraszam, cofam pytanie. – Sięgnął do kieszeni. – Ale mam tylko dziesiątki i jakieś grosze. Będziesz musiała rozmienić po…

– Byliśmy – weszła mu miękko w słowo. – Mama nie dostała po ojcu ani grosza, bo była za młoda. A nas było troje. Ciężko wdowie bez zawodu utrzymać trójkę dzieci. Nawet w PRL-u. Wtedy też nie jadałam lodów. Żeby nie te paczki z Zachodu, w ogóle bym zapomniała, jak smakują słodycze. Więc chyba teraz moja kolej, by pomóc innym głodnym dzieciakom. A że przez Kościół? – uśmiechnęła się.

– No to idziemy. Tylko nie każ mi wchodzić. Poczekam na dworze, w porządku?

* * *

Nie wiem, czy to ważne… – Grygorowski oderwał wzrok od ekranu telewizora, pełnego płomieni, dymu i osmalonych strażaków, przenosząc go na zakłopotanego podporucznika. – Właśnie odezwał się ten psycholog, Dębowicz… to znaczy… Dębowski?

– Dembosz – zlitował się nad czerwieniejącym młodzikiem. – Rozumiem, że nie telefonicznie. To dziewczyna, i to z cholernie seksownym głosem. Pewnie by się pan zorientował.

– Nie… to znaczy tak. Oczywiście. – Podporucznik zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę. – Melduje, że ma podstawy sądzić, że Drzymalski dysponuje karabinem snajperskim kalibru 12,7 milimetra i odpowiednim oprzyrządowaniem. Dalmierz, luneta, amunicja wszelkiego typu… Nie bardzo wiem, co z tym zrobić.

– Ma podstawy sądzić? – Grygorowski zmarszczył brwi. – To cytat? – Chłopak pokiwał skwapliwie głową. – Hmm… Karabin to karabin; w porównaniu z tym… – spojrzenia obu powędrowały ku ekranowi i wysokim na dziesiątki metrów słupom ognia. Jakiś osaczony z obu skrzydeł oddziałek strażaków rozwalał właśnie gorączkowo ogrodzenie, szykując awaryjną drogę odwrotu dla swego wozu bojowego. W tle, nader efektownie, płonął inny pojazd, zaskoczony przez zagon ognia pośród rumowiska stalowych konstrukcji. – Ale niech pan wprowadzi to do sieci z adnotacją „ważne”. A potem wyszuka tego kapitana z lotnictwa i przekaże mu to. Policji to ani grzeje, ani ziębi, bo i tak Drzymalski dziurawi im kamizelki ze zwykłego beryla, ale pilotów Mi-24 warto ostrzec. Niech nie podlatują blisko, bokiem i powoli, bo się mogą mocno sparzyć.

Młodzik odmeldował się regulaminowo. Major westchnął, zerknął na ekran i podniósł słuchawkę.

– Halo? Jacek? Daj mamę… Do sklepu? No, trudno. Jak wróci, powiedz, żeby wzięła samochód i te dwa kanistry z garażu, jechała na stację i zatankowała do pełna. Co? Nie – roześmiał się gorzko – na góry musisz poczekać. Powiedz mamie, że od jutra ostro drożeje benzyna. Może nawet o złotówkę.

Odkładając słuchawkę, pomyślał ze smętnym rozbawieniem, że właśnie zarobił więcej, niż zarobi przez następną dobę wyczerpującego dyżuru.

* * *

Kiernacki nie zaglądał do środka, zdziwił się więc, kiedy zamiast staruszek – bo któż inny odwiedza kościół w niedzielne popołudnie – przed front średniowiecznej świątyni wysypał się ruchliwy tłumek gości weselnych.

Kościół stał niemal tuż obok ratusza, a Orneta, mimo nowoczesności, ze swym odziedziczonym bezpośrednio po Krzyżakach układem architektonicznym, wciąż wyglądała jak dekoracja do filmu o pionierach Ziem Odzyskanych. Kiernacki nie umiał ubrać tego w słowa, ale dał się oczarować nastrojowi chwili. Do tego stopnia, że przypomniał sobie o Izie, dopiero gdy pociągnęła go za rękaw.

– Strasznie cię przepraszam – powiedziała ze skruchą. – Ale chciałam doczekać do końca. Głupio tak wychodzić w połowie ślubu. Mam nadzieję, że nie zanudziłeś się na śmierć.

– Za ładnie tu. Spacerowałem trochę. Fajne miasto. Aha, i znalazłem coś jakby hotel. A w wolnej chwili wstukałem informację o karabinie. Gdyby oddzwonili i pytali, skąd się wzięła, powiedz, że ode mnie. Może być?

Skinęła głową tak naturalnie, jakby prosił o drobną przysługę, a nie krycie przestępcy.

– Przejdziemy się? – zapytała cicho. – Mamy czas?

Trochę dla żartu, małpując tych wszystkich facetów w odświętnych garniturach, wysunął zgięte w łokciu ramię. Uśmiechnęła się pod nosem i zaskoczyła go, chwytając pod rękę i ustawiając się przy męskim boku ze swobodą kogoś, kto ma na sobie sukienkę i pantofelki, a nie mundur plus adidasy.

Ruszyli wolnym, spacerowym krokiem ku podcieniom okalających rynek kamienic. Ludzie zatrzymywali się, wymieniali uwagi, spoglądając w stronę kościoła i weselników. Słońce sięgało już tylko górnych kondygnacji, ale nadal było ciepło i połowa młodych dziewczyn, podobnie jak Iza, połyskiwała bielą odkrytych kolan.

– Nigdy cię nie ciągnęło? – Lekki ruch głowy do tyłu podpowiedział Kiernackiemu, o co pyta jego dama. – Miła dziewczyna w białej sukni… potem noc…

– Tak się jakoś życie ułożyło… Najpierw zielony garnizon, potem wiatr historii… Pamiętasz? Myślałem, że jesteś z prokuratury. Ciągle nie wiem, czy jakiś nadgorliwiec nie pośle mnie za kraty. Posada niepewna, mieszkanie wynajmuję… To marny fundament pod rodzinę, nie uważasz?

Przeszli w milczeniu kilkadziesiąt metrów.

– Naprawdę miałeś coś wspólnego ze śmiercią tego chłopaka?

– Zrobili z niego wielkiego opozycjonistę, prawie drugiego Popiełuszkę – mruknął. – Ale to był całkiem przeciętny chłopak. Dużo pyskował przeciw ZOMO, Jaruzelskiemu i w ogóle komunie, ale też chlał jak nikt w kompanii. Co o swoich panienkach opowiadał, wolę nie powtarzać, chociaż ci pewnie w koszarach trochę uszy stwardniały. Wykręcał się od pracy, tej sensownej też. Szedł falowo i zanim się zastrzelił, zdążył awansować na dziadka i zgnoić paru kotów. Więc żaden anioł. Nie wiadomo, co mu się przytrafiło na tej warcie. Może wypadek, a może któraś z tych dziewczyn potraktowała go tak, jak on o nich mówił. Ale nawet jeśli palnął sobie w łeb na znak protestu przeciw systemowi, to nie sądzę, bym akurat ja go do tego popchnął. Całe oskarżenie sprowadza się do tego, że po latach ktoś zeznał, że się biliśmy.

– Biłeś się z szeregowym?

– Może złapałem go za guzik. Ale szczeniak miał wujka w internacie i jakaś podziemna gazetka zrobiła z tego aferę. No i jak przyszła demokracja i namnożyło się etosowych bojowników, wujek zaczął rozdmuchiwać sprawę, żeby się utrzymać w pierwszej lidze. Siostrzeniec męczennik był cenniejszy od fotki z Lechem. Prokuratura do niczego nie doszła, ale z wojska wyleciałem. Żeby było śmiesznie: za opieprzenie żołnierza, który z bronią zszedł z posterunku i polazł na baby. I to w stanie wojennym.

– Nie uderzyłeś go?

– Daj spokój… Dużo widziałaś oficerów, piorących po gębie szeregowych? Wiem, co powiesz: inne czasy, inne wojsko. Ale to się akurat nie zmieniło. Jeśli już, to na gorsze. My nie byliśmy tacy zestresowani, a byle gówniarz nie miał odwagi śmiać się dowódcy w oczy.

Szła, zapatrzona w perspektywę wąskiej uliczki przed sobą.

– Mówiłeś coś o hotelu… To znaczy, że zostajemy tu na noc?

– Nie wiem. Póki Niżycki nie zacznie śpiewać, wolałbym nie wystawiać się na odstrzał. Ale decyzja należy do ciebie. Wiem, co znaczy zwolnienie ze służby, i nie mam zamiaru cię narażać. Wdowa z trójką dzieci – uśmiechnął się blado. – Pewnie nie bardzo byś miała do czego wracać.

– Fakt.

– Nic o sobie nie mówisz…

– A jesteś zainteresowany? – Kiernacki natychmiast kiwnął głową.

– Mama wyszła za mąż za kompletnego gnojka. Chlał i lał wszystko, co chodziło po domu. Na koniec próbował mi wmówić, że w rodzinie obowiązuje zasada „lody za lody”.

– Chcesz powiedzieć…? – Nie dokończył. Stała naprzeciwko, nie odwracając wzroku. – Jezu…

– Podbił mi oko, a ja załatwiłam mu trzy palce. Doniczką. Nie gap się tak. Karate swoją drogą, ale jak przyjdzie co do czego… Ćwiczyłam już wtedy i dlatego byłam taka odważna, ale z niego był kawał chłopa, a ja gówniara. Walnęłam go tym, co było pod ręką, i zwiałam.

Przeszli kawałek w milczeniu.

– Właściwie… nie żeby mi to przeszkadzało, nie zrozum mnie źle…

– Po co mówię ci takie rzeczy? Może dlatego, że ksiądz był zajęty i nie zdążyłam się wyspowiadać. A może dlatego, że chciałeś się czegoś o mnie dowiedzieć.

– Strasznie jesteś szczegółowa. Ale tak w ogóle… dzięki.

– Żeby wszystko było jasne. – Mówiła teraz wolniej, dobitniej. – To i był szczegół, i nie był. Wtedy świat mi się do reszty zawalił, wyprowadziłam się do babki, no i życie mi się całkiem inaczej ułożyło, więc od tej strony patrząc… Ale sam pomysł, żeby tak… To… no, chodzi o to, że nie chciałam z nim. Bo tak w ogóle… Przepraszam, może się kompletnie wygłupiam, ale taki z ciebie czerwony beton, że sama już nie wiem, co możesz sobie myśleć. To, że chodzę do kościoła i rzucam na tacę…

– Iza…

– Tak?

– Chyba zrozumiałem. I nie czerwień się tak. My, czerwone betony, naprawdę bywamy wyrozumiali. Chociaż nadal nie wiem, dlaczego mi o tym mówisz.

1 ... 39 40 41 42 43 44 45 46 47 ... 55
На этом сайте Вы можете читать книги онлайн бесплатно русская версия Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.

Оставить комментарий