Шрифт:
Интервал:
Закладка:
– Halo? Chce pan powiedzieć… Halo?
* * *
– Jakieś dobre wieści?
Grygorowski uniósł wzrok znad monitora, uśmiechnął się blado do stojącego za stołem Zagrody.
– Raczej optymistyczne. UOP ustalił, skąd był ten telefon.
– Tak? – generał nie rwał się do podskakiwania z radości. – W powiat trafili, czy tylko z dokładnością do województwa?
– Trochę lepiej. Sygnał skoczył w trakcie rozmowy z jednego nadajnika sieci na drugi, więc od razu wiedzieli, że Drzymalski się przemieszcza. Ale najbardziej udało im się z tym, że to, czym jechał, wpadło w obszar lepszego zasięgu z jeszcze innego.
– No i? – w oczach Zagrody zalśniły iskierki podniecenia.
– To pociąg. Jest teraz na trasie z Gdańska do Bydgoszczy, gdzieś na wysokości Grudziądza.
Twarz generała wykonała przepisowe „na prawo patrz” ku mapie.
– Cholera… To praktycznie Bory Tucholskie. Sprytny drań.
– Może nawet bardziej, niż się wydaje – powiedział spokojnie major. Zagroda uniósł brwi. – Nie wiem, czy nadal go nie lekceważymy.
– My? – parsknął generał gorzkim śmiechem. – Chyba ci na górze. Właśnie skończyłem rozmowę z ministrem. Mamy zapomnieć o wyprowadzaniu z koszar jakichś liczących się sił. Nadal nie chcą słyszeć o stanach nadzwyczajnych. Nie zdążyli, kurwa, z ustawą. Kto by się wyrobił w marne czternaście lat…
– Chodzi mi o to – wyjaśnił Grygorowski – że rozmowa była mimo wszystko za długa. Trzy razy odsłuchałem nagrania. On się wcale nie spieszył. Dał to do zrozumienia, ale mówił spokojnie.
– No, zimnej krwi to ja mu nie odmawiam.
– Tak, ale to chyba coś więcej. Nie wierzę, by dzwonił z pociągu. Nawet jeśli jest w dobrej formie, to wyskakując, ryzykuje kontuzję. I pozbawia się mobilności. Samochód byłby bezpieczniejszy.
– To były komandos, a oni cenią sobie efekt zaskoczenia. Dobrze kombinujesz, ale właśnie dlatego mógł wybrać pociąg. Zwłaszcza teraz. Pod Ostródą użył karabinu, w Gdańsku też raczej nie samych zapałek. Musi wozić sporo sprzętu, a do tego nie ma jak własny wóz. Założę się, że Woskowicz nawet nie obstawił dworców.
– Gdyby chciał podróżować pociągiem, nie dzwoniłby z niego.
– Też racja… No, nic. Nie nasza działka. Jest raport saperów?
– Jest – major klepnął monitor. – Krótko: nic z tego. Rurociąg stalowy, ładunek do jego naruszenia – minimalny. Nawet najbardziej specjalistyczny sprzęt, który widzieli tylko w katalogach, nic nie da, jeśli Drzymalski zawczasu pozakopywał jakieś niespodzianki.
– Zaraz… A zapalniki? Coś musi uruchamiać mechanizm odpalający. Aż się prosi, by zastosować radio. A jak jest radio, to z ziemi powinien sterczeć choć czubek anteny.
– Nie znam się na tym aż tak – Grygorowski rozłożył bezradnie ręce. – Mówię, co wyczytałem. W każdym razie na miejscu pierwszych wybuchów nie znaleźli niczego podobnego do anteny. W ogóle niewiele znaleźli. To był długi pożar z użyciem dobrego gazu.
– Więc co: mamy się modlić, by poprzestal na dwóch ładunkach?
– No nie; będą szukać. Nie mógł zakopać tego dawno. W raporcie jest załącznik o zapalnikach. W podsumowaniu piszą, że domowym sposobem trudno sklecić zapalnik czasowy z naprawdę długą zwłoką. Nawet doba to już problem, bo trudno kupić odpowiedni budzik. Najlepszy byłby jakiś cyfrowy tuner, ale tu z kolei dochodzi problem zasilania i koszty.
– No cóż, poczekamy, zobaczymy. Miejmy nadzieję, że Drzymalski posługuje się budzikami za pięć złotych. Coś jeszcze?
– Dochodzeniówka przepytała wszystkich, którzy z nim służyli. Bez rewelacji, ale oczywiście trzeba to przeanalizować.
– A właśnie… Co u porucznik Dembosz? Woskowicz wyciągnął ich z tego aresztu?
– Jakieś problemy formalne – wtrącił się siedzący obok porucznik. – Prokurator wydał nakaz zatrzymania, a decyzję prokuratury UOP nie bardzo może…
– Niech pan zadzwoni do Woskowicza i powie, że za pół godziny chcę mieć swoich ludzi na wolności. I gówno mnie obchodzi jakiś cywilny prokurator z jego nakazami. Mamy własnych.
* * *
– Broń została zatrzymana w charakterze materiału dowodowego – stwierdził chłodno zastępca komendanta. – Powinniście się cieszyć, że w ogóle wychodzicie.
– Z czego? – zapytała ponuro Iza. – Jesteście porażająco gościnni.
– Naprawdę wam się upiekło – trwał przy swoim policjant. – Ci zabici byli z Warszawy i pracowali w agencji ochrony.
– Słucham?!
– A tak. Byli ochroniarzami, mieli pozwolenie na broń, a jeśli wierzyć sekretarce w ich firmie, pracowali dla Wesołowskiego oficjalnie. – Przed opuszczeniem celi Iza upięła włosy i teraz Kiernacki mógł zaobserwować, jak czerwienieją jej uszy. – Ta sprawa jest tak mętna, że nikt z zamieszanych w strzelaninę nie powinien nawet korzystać z telefonu. Musicie mieć mocne plecy, że wychodzicie. Nasz prokurator szału dostanie.
– To pewne? Z tą firmą ochroniarską?
– Widziałem dokumenty. Ten ze zmasakrowaną twarzą, Niżycki, złożył wyjaśnienia; sami dzwoniliśmy pod wskazany numer… Warszawa bada szczegóły, ale to chyba niewiele zmieni. Zabiliście detektywów, tak to wygląda.
Policjant skrzywił się, podrapał po głowie z miną kogoś, kto jeszcze raz rozważa pomysł wycofania się ze złożonych obietnic.
– Chodźmy już – zaproponował Kiernacki.
– A moja broń? – pani porucznik, choć wstrząśnięta nowinami, ustępować nie zamierzała. – To służbowy pistolet.
– Bez obaw – uśmiechnął się kwaśno gospodarz. – Nie zginie.
– Chciałabym, żeby pan zadzwonił jeszcze raz do…
– Żegnam – przerwał jej ostro. – I radzę się zastanowić, czy opluwanie wszystkich dookoła jest takie mądre.
* * *
Już z góry nie wyglądało to dobrze. Pociąg stał za blisko lasu, pola po wschodniej stronie i przecięta strumykiem łąka na południu też kłuły w oczy obfitą zielenią. Ze śmigłowca dałoby się zapanować nad otwartym terenem, ale poderwani w trybie alarmowym policjanci z Grudziądza i Świecia mogli jedynie pomarzyć o tego typu wsparciu i nie dawali gwarancji zamknięcia nawet tych, łatwiejszych kierunków.
Woskowicz wysiadał z przydzielonego mu sokoła w umiarkowanie optymistycznym nastroju.
– Inspektor Ejsmont! – zasalutował mu, przekrzykując ryk śmigłowca, oficer ubrany w dziwne zestawienie munduru wyjściowego z kamizelką kuloodporną. – Czekaliśmy na pana!
– Gdzie pasażerowie? – Woskowicz zdążył obejrzeć pociąg, więc teraz przebiegł po nim spojrzeniem wyłącznie dla podkreślenia swego niemiłego zdziwienia.
– Nie próbowaliśmy na razie wyprowadzać! – Ejsmont był wyraźnie speszony mroczną miną przybysza. – Czekam na posiłki! No i medyków! Jechała z nami erka, ale jakoś jeszcze…! Cholerny dojazd, same polne drogi!
– To po kiego diabła akurat tu go zatrzymaliście? – Woskowicz ruszył ku odległej o sto metrów lokomotywie.
– Kazali natychmiast! Dwa radiowozy zostawiłem w błocie! – Inspektor obejrzał się. – Przywiózł pan antyterrorystów? Snajpera?
Za pułkownikiem przez krzaki przedzierał się tylko Adamek, trzydziestoletni kapitan Urzędu, pełniący funkcję asystenta Woskowicza. Jak na prawą rękę szefa przystało, obciążony był komputerem udającym teczkę.
– A może działo, parę miotaczy ognia? – zakpił Woskowicz. – Po tamtej stronie też tak rozstawił pan ludzi? Tylko na końcach pociągu?
– Nie chciałem ryzykować. Nic nie widać przez te szyby.
Polskie Koleje Państwowe nadal się restrukturyzowały i szyby nie wyglądały dużo lepiej niż w policyjnym uazie, po dach pokrytym błotem. Wypatrzenie składającego się do strzału pasażera faktycznie mogło przysporzyć trudności.
– Nikt nie wyskoczył? Tu albo wcześniej? Poinstruowaliście maszynistów?
– Jak dojeżdżaliśmy, akurat stawał. Tu jest semafor – pokazał Ejsmont. – Zanim się zjawiliśmy, mogło to wyglądać na zwykły postój. Nie miał powodu skakać. Ale fakt: wolno jechali. Nie moja wina. Bydgoszcz się dogaduje z koleją, my tylko wypełniamy polecenia.
Podeszli do zgromadzonej przy lokomotywie siódemki policjantów. Większość z nich trzymała się między szynami, nie kwapiąc się do wchodzenia w pole widzenia komuś, kto mógł teoretycznie wychylić się z wagonu i posłać pocisk w grupę niebiesko ubranych nieszczęśników. A ci, którzy z długą bronią w ręku pilnowali, by do tego nie doszło, właśnie na nieszczęśników wyglądali. Choć oni przynajmniej mieli kamizelki. Pozostałym pozostawał medalik pod mundurem i opieka boska.
– Nikt nie próbował wychodzić? – upewnił się Woskowicz. – Zabroniliście im?
– Nie, ale ludzie oglądają telewizję… Nietrudno zgadnąć, co jest grane, zwłaszcza jak się jedzie z Trójmiasta.
Woskowicz zastanawiał się z niewesołą miną.
– Broni w każdym razie nie wyjął – przerwał ciszę Adamek.
– Skąd pan wie? – Inspektor też trzymał się w osi toru.
– Wybuchłaby panika. Nie sterroryzuje się samemu całego wagonu.
– Zablokowaliście okolicę? – Woskowicz zerknął na las.
– No… blokuje się. Powolutku. Dookoła nie ma dużych miast, to i policji niewiele, a sprawnych samochodów jeszcze mniej. Na szczęście, jeśli ucieknie, to pieszo.
– Jeśli ucieknie, to pół biedy. – Woskowicz nieco teatralnym gestem wyjął i przeładował pistolet marki Glock. – Gorzej, jeśli już uciekł. Nie ma rady, panowie, trzeba przeszukać ten pociąg, i to zaraz. W przypadku tego faceta każde pięć minut może przesądzić o powodzeniu.
Adamek bez słowa wyjął z kabury identycznego glocka, któryś z posterunkowych szczęknął suwadłem kałasznikowa. Nie miało to nic wspólnego z tym, co nastąpiło później – ale świadkom właśnie taka kolejność pozostała w pamięci.
Skulona ludzka sylwetka odpadła nagle od boku jednego ze środkowych wagonów, wylądowała w porośniętym zielskiem rowie. Woskowicz zdążył dopatrzyć się spodni i krótkich włosów. Zaraz potem uciekinier zanurkował w kępie olch. Dokładnie w tej samej chwili rozległ się huk wystrzału, a zza ostatniego wagonu błysnęło i zadymiło.
W odległości siedemdziesięciu metrów porcja grubego śrutu miała już spory rozrzut, ale strzał był dobry i większość kulek trafiła w krzak. Jakaś gałąź spadła na ziemię, pozostałe zakołysały się. Po paru sekundach, wypełnionych podnieconymi, nieskładnymi okrzykami, krzew zastygł w bezruchu.
I tak już pozostał.
* * *
– Nic nie zrobią? – upewnił się Kiernacki. Ze swego miejsca po drugiej stronie stolika nie widział ekranu komputera. Knajpka była mała, ciasna. Po zamówieniu trzech porcji frytek, kiełbasy z rusztu, surówek i lodów musieli rozsiąść się możliwie daleko i uważać na to, co robi sąsiad.
– To zadanie dla UOP-u. – Iza odgryzła potężny kęs kiełbasy.
– Mam nadzieję, że Skarpetę wypytają lepiej niż Wesołowskiego.
Zaczęła kręcić głową i szybciej przeżuwać.
– Uoo ne rozaa eooimi – wymamrotała.
– Podsłuchują nas? – Kiernacki rozejrzał się z dobrze odegraną czujnością. – To szyfr, tak?
– Eol e…
– To zrozumiałem – pogroził jej widelcem. – Nie rozumiem za to, jak można tyle jeść i zachować taką figurę.
Jej szczęki zamarły na sekundę. Posłała mu podejrzliwe, trochę niepewne spojrzenie. Następnie odwróciła wzrok, udając, że odczytuje informacje z ekranu.
– Prawdę mówiąc, też się wygłodziłem w tym pudle – oświadczył Dopierała, który w komputer nie stukał i zdążył oczyścić talerz. – Jeśli pana stać, wziąłbym jeszcze jedną kiełbaskę. Małe jakieś dają…
– Jeszcze stać. Ale trochę się dziwię Zagrodzie. Nie wysyła się żołnierza w trasę bez jakiejś diety.
– Nie bardzo nas wysyłał. To pani porucznik kazała mi jechać. A zaskórniaki owszem, były. Ale poszły na paliwo. No i parking.
– Parking? – zapytali prawie jednogłośnie. Tylko Dopierałę to rozbawiło.
– Policyjny – wyjaśnił, kiedy już skończył szczerzyć zęby. – Było nie było, wzięli nas na hol. To znaczy owszem, jeden zabrał mi kluczyki i przyjechał do Leska, ale to szczegół techniczny. Formalnie odholowali pojazd. Należy się stówa. Musiałem wybulić.
– Stówę?! – Iza zmarszczyła gniewnie brwi. – Poje… to znaczy zdurnieli?! Nam kazali płacić?!
– Za moich czasów to było nie do pomyślenia – stwierdził Kiernacki tonem melancholijnego starca.
– Trzeba mi było powiedzieć – mruknęła ponuro.
– Bez urazy, ale co by pani zrobiła? Komendant jest na nas cięty.
– Fakt – zgodził się Kiernacki, zlizując lody z łyżki. – Też zauważyłem. Zupełnie nie zrobiłaś na nim wrażenia. Albo to pedał, albo czymś mu podpadłaś.
Popatrzyli na niego, oboje jakby zdziwieni. Szybko opuścił wzrok, zaczął wydłubywać okruszki czekolady z białej gałki.
– Jeśli ktoś wkurzył policję, to raczej nie ja – mruknęła po chwili. – Jeniec, psiakrew… Ja śpiewałam jak z nut.
– Jak z nut? – Uniósł twarz. – Czekaj… Ile im powiedziałaś? Wspomniałaś coś o tych niby-glinach, o których mówił Wesołowski?
– Jak niby miałam nie mówić? – starała się używać wyzywającego tonu kogoś, komu postawiono idiotyczne zarzuty. Nie do końca wyszło. – To przecież kluczowa informacja. No, co się tak gapisz?
Kiernacki wzruszył ramionami.
– Nie wiem – mruknął. – Może masz rację. Ale to sporo wyjaśnia. Oskarżyłaś ich kumpli, i to nie o byle drobiazg.
– Gdybym się zasłaniała konwencją genewską jak niektórzy, w ogóle by nas nie puścili – odcięła się. – Nie popadajmy w paranoję. Komuś trzeba ufać.
Jakiś czas jedli w milczeniu. Kiernacki przywołał kelnerkę, zamówił repetę dla kaprala. Iza stukała w klawisze, przeglądała nowości.
– A ten od broni? – odezwał się w pewnym momencie. – Gazrurka? O nim też powiedziałaś?
– A jak myślisz? – wzruszyła ramionami. I dodała z przekąsem: – Nie bój się, mocno podkreśliłam, jaki z niego poczciwiec.
Rozdział 13
– Ataku dokonano za pomocą moździerza kalibru 60 milimetrów. Zapewne tego odebranego panom spadochroniarzom – Woskowicz demonstracyjnie ominął wzrokiem generała Zagrodę. – To lekka broń, idealna do celów terrorystycznych, ale nieskuteczna przy niszczeniu obiektów.
– Proszę to powiedzieć mojej żonie – zaproponował ponury, ale i opanowany premier. – Albo dżentelmenom od ubezpieczeń. Może uznają, że dom spłonął z przyczyn naturalnych, i przestaną robić trudności.
– Przepraszam, nie chciałem… Chodzi mi o to, że Drzymalski mógł mówić prawdę i polował na ludzi, a nie na pana dobytek. Zdaniem ekspertów prawdopodobieństwo, że budynek aż tak ucierpi, wynosiło jedynie kilka procent.